(Nie)Praworządność

Doceniasz tę treść?

Idea rządów prawa stała się w Polsce przedmiotem ożywionego dyskursu prawnego po wyborach (prezydenckich i parlamentarnych) w 2015 roku, który sprawia, niestety, wrażenie politycznego, a przynajmniej politycznie uwarunkowanego.

Czasami jest to nawet demagogiczna awantura. Jak w przypadku projektu „ustawy naprawczej” – czyli ustawy o zmianie ustawy o Sądzie Najwyższym, który pojawił się w Sejmie i zniknął po kilkunastu godzinach, a zdążył zostać skrytykowany nie tylko przez opozycję, ale i przez wielu polityków PiS i nawet Prezydenta Dudę. Co ciekawe, zanim się on jeszcze oficjalnie pojawił, został ponoć zaakceptowany przez kolegium komisarzy Unii Europejskiej. Ale niczego on nie naprawia.

O (nie)praworządności w Polsce napisałem książkę, w której jednak ciągle coś dopisuję, bo ciągle coś się zmienia i pojawiają się coraz nowsze i coraz głupsze pomysły. Podjąłem więc noworoczne postanowienie: książka wyjdzie w styczniu 2023 roku według stanu politycznego i prawnego na koniec grudnia 2022 r., choć pewnie w styczniu i politycy, i sędziowie coś jeszcze „wymyślą” spektakularnego.

Trzeba zacząć od odpowiedzi na trzy pytania: (i) czym w ogóle są rządy prawa, (ii) czy panowały one w Rzeczpospolitej Polskiej „urzeczywistniającej zasady sprawiedliwości społecznej” i dopiero w ostatnich latach zostały zniszczone, i (iii) jak je „przywrócić” (o ile w ogóle jest co przywracać), tudzież jak je zbudować (o ile ich wcześniej nie było).

Moja teza jest taka, że nie będzie można po ewentualnym zwycięstwie dzisiejszej opozycji „przywrócić” praworządności, bo nie można przywrócić czegoś, czego nigdy nie było. A nie było praworządności w takim znaczeniu, jakie pojęciu temu nadaje cywilizacja łacińska.

Gdy nie wiadomo (a dziś nie wiadomo) kto jest sędzią, a kto nie jest, czy wyrok jest wyrokiem, czy jednak nie jest, a jeśli jeszcze jest, to czy nim być nie przestanie (a tak się może wydarzyć), gdy sędziego można wywalić za wyroki, które wydaje, to jeszcze większą degrengoladę sądownictwa wyobrazić sobie trudno.

Ale niezależne sądownictwo jest tylko jednym z czterech warunków praworządności, a nie jedynym. Żeby mogły zapanować rządy prawa, prawo musi być: (i) ogóle, (ii) równe i (iii) pewne. A nie jest (i nigdy nie było). Normy prawne bardzo często nie były ogólne, lecz zmierzały do wykreowania konkretnej rzeczywistości ekonomicznej i społecznej. Przepisy prawne różnicowały podmioty prawa sprzecznie z zasadą równości wobec prawa. Ich niejasność – zwłaszcza w przypadku przepisów prawa podatkowego – jest wręcz mityczna. Zmieniały się one tak często, że o jakiejkolwiek pewności prawa nigdy nie mogło być mowy. A niezależność sędziów powoływanych de facto w drodze kooptacji przez samych sędziów mających większość w Krajowej Radzie Sądownictwa nie była żadną gwarancją bronienia przez nich zasad rządów prawa. A sądy mają być nie tylko niezawisłe i niezależne. Mają też być bezstronne. A jeśli wiemy (a wiemy, choć nieoficjalnie), że większość sędziów w izbach finansowych sądów administracyjnych pracowała wcześniej w organach podatkowych, to czy nie istnieje domniemanie możliwego braku bezstronności? A jeśli podatnicy wnoszący do tych sądów skargi na decyzje tych organów nie mają jak się o tym dowiedzieć, to czy można mówić o spełnieniu warunku praworządności? A jeśli sędziowie jawne deklarują swoje sympatie i antypatie polityczne, to wydając orzeczenia, nie kierują się nimi? Polscy sędziowie muszą być nadludźmi, bo normalni ludzie swoimi sympatiami i antypatiami się kierują.

Dlatego mechanizm rządów prawa (czyli praworządność) trzeba dopiero zbudować. Niestety, przyjęcie tezy, że przed rokiem 2015 ona w zasadzie istniała, nie tylko uniemożliwia jej zbudowanie, ale tworzy ryzyko wprowadzenia jeszcze większej niepraworządności na fali zwyczajnej politycznej zemsty – już nie tyle na samych przeciwnikach politycznych, ale na wszystkich, którzy po porażkach wyborczych starającego się o reelekcję prezydenta Bronisława Komorowskiego i Platformy Obywatelskiej nie stanęli jednoznacznie we wszystkich kwestiach po stronie przegranych, bez względu na to, jak bezsensowne tezy ci przegrani stawiali.

Zemsta – czyli vendetta (w starosłowiańskim „wróżda”) – nie rozpoczynała się w chwili pierwszego zabójstwa, tylko zemsty za nie. Gwoli sprawiedliwości trzeba więc przyznać, że zaczęło ją więc PiS. W zemście za to, co zrobiła PO. Ale „ojcowie chrzestni” obu politycznych mafii zachowują się podobnie. Kaczyński po 2015 roku zachowywał się tak, jakby wierzył, jak kiedyś Gomółka, że „władzy raz zdobytej nie odda nigdy”. A Tusk zaczyna się zachowywać tak, jakby wierzył, że „władzy raz odbitej” nie odda nigdy.

Zaczęło się wszystko od Trybunału Konstytucyjnego. Z tym że zaczęła PO, uchwalając w czerwcu 2015 roku nową ustawę o TK, by móc zdążyć wybrać nowych sędziów w miejsce tych, którym kadencja kończyła się pod koniec 2015 roku, a którzy zostali wybrani w 2006 roku – czyli przez koalicję PiS, LPR Romana Giertycha i Samoobronę Andrzeja Leppera. Był to projekt Prezydenta Komorowskiego, który przeleżał dwa lata w szufladzie Marszałek Ewy Kopacz, a który z szuflady wyciągnięto, gdy została ona Premierem, a w sondażach  przedwyborczych PiS zaczęło wyprzedzać PO. PiS po zdobyciu władzy wprowadził do Trybunału swoich sędziów. Teza PO o „zamachu na Trybunał” stała się tym samym, czy była teza zamachu na Tupolewa. Argumentem jest wyrok K 34/15 z 3 grudnia 2015 roku. Trybunał uznał w nim, że przepisy ustawy o Trybunale Konstytucyjnym, uchwalonej tuż po porażce Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich z Andrzejem Dudą i tuż przed porażką wyborczą PO z PiS w wyborach parlamentarnych 2015 roku, nie są niezgodne z Konstytucją. Jak się jednak wczytamy dokładniej, to się okazuje, że nie są one niezgodne z Konstytucją, o ile PO udało się na ich podstawie powołać nowych sędziów przed pierwszym posiedzeniem Sejmu kolejnej – VIII – kadencji, mimo że zrobiono to jeszcze przed końcem kadencji starych sędziów.

Za niezgodny z Konstytucją uznał TK przepis ustawy o odbieraniu przez Prezydenta ślubowania od sędziów „rozumiany w sposób inny, niż przewidujący obowiązek Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej niezwłocznego odebrania ślubowania od sędziego Trybunału wybranego przez Sejm”. Zgodnie zatem z tym wyrokiem TK, Prezydent powinien niezwłocznie odebrać ślubowanie również od tych sędziów, którzy zostali wybrani przez Sejm VII na podstawie przepisu, który został w tym samym wyroku uznany za niezgodny z Konstytucją!

Ten wyrok jest tak głupi, że aż się nie chce z nim dyskutować. I na szczęście nie trzeba (choć w książce to robię), bo został wydany w nieustawowym – pięcioosobowym składzie, choć zgodnie z ustawą Trybunał powinien orzekać w składzie pełnym (i taki skład został nawet początkowo wyznaczony). A argumenty, że wyrok ten nie musiał być wydawany w składzie pełnym, bo to nie była wcale żadna „doniosła sprawa”, a składu pełnego nie udało się skompletować, bo się niektórzy sędziowie wyłączyli, są jeszcze głupsze od samego wyroku.

Potem PiS postanowiło kontynuować wojnę po wygraniu pierwszej bitwy i powołało sobie (bo trudno to nazwać inaczej) nową Krajową Radę Sądownictwa (KRS). I to już w sposób bezsprzecznie niezgodny z Konstytucją. Ustawą z dnia 8 grudnia 2017 r. o zmianie ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa oraz niektórych innych ustaw wygaszono mandaty sędziów wybranych do KRS w oparciu o przepisy dotychczasowe. Nieudolnie tłumaczono to potrzebą zapewnienia wszystkim członkom KRS wspólnej kadencji. Jednak znowelizowana ustawa dopuściła sytuację, w której mandat członka KRS wygaśnie przed upływem kadencji, co jest sprzeczne z art. 187 ust. 3 Konstytucji. Nowe przepisy miały ponoć służyć zapewnieniu stanu zgodności z Konstytucją w związku z wyrokiem opanowanego wcześniej TK K 5/17, zgodnie z którym art. 11 ust. 2–4 oraz art. 13 ust. 3 ustawy o KRS są niezgodne z Konstytucją w zakresie, w jakim przewidują indywidualną kadencję członków Rady będących sędziami. W „bełkotliwym” uzasadnieniu Trybunał stwierdził, że kadencja członków KRS powinna być powiązana z kadencją Sejmu – analogicznie jak w wypadku Trybunału Stanu (TS). Ale TS jest sądem politycznym – zwycięzców nad przegranymi – i w ogóle mógłby nie istnieć. Albo politycy, których może sądzić TS, naruszali prawo – co stwierdzają sądy powszechne – albo nie. Tymczasem KRS ma być organem – jak to wynika z Konstytucji – służącym ochronie niezależności sądów i sędziów, która najłatwiej może być naruszana przez władzę wykonawczą. Zważywszy więc na fakt, że władzę wykonawczą powołuje władza ustawodawcza, powinno być dokładnie na odwrót. Art. 187 ust. 3 dotyczący kadencji członków KRS został zredagowany inaczej niż art. 199 ust. 1 dotyczący TS. „Cztery lata” i „czas kadencji Sejmu” to są zupełnie inne określenia i co innego znaczą.

A potem PiS utajniło jeszcze proces wyłaniania kandydatów na członków nowej KRS. To już było dla czystej „draki” i pewnie dla odwrócenia uwagi od innych działań i rozwodnienia ich istoty. Bo po opublikowaniu list poparcia kandydatów na członków KRS okazało się, że każdy z nich uzyskał jednak wymagane 25 podpisów. Ale w międzyczasie powołany przez PiS Prezes Urzędu Ochrony Danych Osobowych (UODO) zabronił Kancelarii Sejmu wykonania prawomocnego wyroku NSA. Trudno przesądzić czy PiS robiło to z czystej głupoty, czy jednak z premedytacją, bo robienie „zadym” jest kwintesencją polityki PiS.

Powołano mianowicie w Sądzie Najwyższym Izbę Dyscyplinarną do dyscyplinowania nieposłusznych sędziów. Tego masakrycznego celu nie dało się ukryć. I nawet nie próbowano. Ale zrealizowany on został też masakrycznie. Niektórzy sędziowie na szczęście się nie przestraszyli i sprzeczność z prawem europejskim tych działań musiały wytknąć PiS-owi Europejski Trybunał Praw Człowieka i Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Uznały one, że Izba Dyscyplinarna nie była „niezawisłym i bezstronnym sądem ustanowionym ustawą”. Tylko nie do końca ze wszystkich tych powodów, które one wyłuszczył. Choć więc ich wyroki pozostawiają wiele do życzenia – zwłaszcza jeśli miałoby z nich wynikać, jak twierdzą ich polscy zwolennicy, co na szczęście z nich wcale nie wynika, że członków KRS spośród sędziów muszą wybierać sędziowie – to służą one dyscyplinowaniu PiS przez Komisję Europejską, która nie zamierza wypłacać Polsce środków na Krajowy Plan Odbudowy, między innymi bez przywrócenia wywalonych przez PiS w sposób sprzeczny z prawem sędziów.

Teraz vendetta ma dosięgnąć sędziów, którzy zostali sędziami po wygranej PiS w 2015 roku, choć na znak protestu przeciwko temu wyrokowi demokracji nie powinni chyba byli w ogóle kandydować? Tak przynajmniej można wywnioskować z projektu ustawy o zmianie ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa, ustawy o Sądzie Najwyższym oraz niektórych innych ustaw nazywanej ustawą o „przywróceniu praworządności” Stowarzyszenia Iustitia. Najważniejsze dla praworządności ma być wybieranie sędziów, którzy wybierają sędziów – czyli sędziów będących członkami Krajowej Rady Sądownictwa – przez samych sędziów. I w tym kierunku idzie interpretacja orzeczeń Sądu Najwyższego i Trybunałów europejskich, które na te orzeczenia się powołują.

Nie ma takich reguł wnioskowania prawniczego, które pozwoliłyby z art. 187 ust. 1 pkt 3 Konstytucji stanowiącego, że KRS składa się z „piętnastu członków wybranych spośród sędziów Sądu Najwyższego, sądów powszechnych, sądów administracyjnych i sądów wojskowych”, wywieść, że muszą ich wybierać sędziowie na zgromadzeniach ogólnych. Można argumentować, że nie może wybierać ich Sejm, bo Konstytucja przewiduje, że Sejm wybiera 4 członków KRS spośród posłów. Więc nie można przyznać mu kompetencji do wybierania także 15 członków KRS spośród sędziów. I to jest argument, który można podzielić. Ale co z „Narodem”, do którego, zgodnie z art. 4 Konstytucji należy władza zwierzchnia i który sprawuje ją przez swoich przedstawicieli lub bezpośrednio? Nie dotyczy to władzy sadowniczej? Nie da się znaleźć w Konstytucji przepisu, który by uniemożliwiał „Narodowi” dokonanie wyboru 15 członków KRS spośród sędziów!

Intrygującą koncepcję „przywracania praworządności” przedstawił przewodniczący największej partii opozycyjnej – Donald Tusk. Na wiecu wyborczym w Zielonej Górze oświadczył, że wielokrotnie spotykał się z wieloma prawnikami, którzy bronili niezależności sądów i wspólnie doszli do wniosku, że „zdecydowana większość decyzji PiS i prezydenta jest bezprawna”, w związku z czym nie trzeba będzie uchwalać żadnych ustaw, żeby praworządność przywrócić, jak on znów zostanie premierem. Lider PO nie pokazał listy tych bezprawnych decyzji PiS i prezydenta, ale pewnie szczegóły – jak cała reszta programu wyborczego – ma zostać przedstawiona po wygraniu wyborów. To, że PO może chcieć przywrócić do orzekania w Trybunale Konstytucyjnym tych trzech sędziów z pięciu, których wybrał Sejm pod koniec VII kadencji głosami PO, a którzy, zgodnie z wyrokiem TK K 34/15, „oczekują na odebranie od nich ślubowania przez prezydenta”, jest politycznie oczywiste. Choć prawnie to już mniej. Ale sędziów TK jest piętnastu. Prawnicy, z którymi spotykał się Tusk, widocznie nie mieli jeszcze pomysłu, jak „decyzje PiS i prezydenta”, co do tych pozostałych dwunastu sędziów, uznać za „bezprawne”. Myśl przewodniczącego PO została szybko podchwycona. Profesor Wojciech Sadurski przedstawił koncepcję „wyzerowania” TK, czyli wyrzucenia wszystkich sędziów wybranych przez Sejm w latach 2015–2022, od których ślubowanie przyjął prezydent Andrzej Duda. Okazuje się więc, że TK jest niekonstytucyjny nie w 3/15, tylko w 15/15. Uzasadnienie jest takie, że skoro TK w wyroku K 34/15 stwierdził, że 3 sędziów PiS powołano niezgodnie z Konstytucją, to tych dwunastu, którzy zostali powołani zgodnie z Konstytucją, ale zgodzili się orzekać razem z tymi 3 powołanymi nielegalnie, to wszystkich ich należy wyrzucić.

Gdy profesor Marcin Matczak zaoponował przeciwko takim drastycznym środkom, został dość ostro skrytykowany za swój „rewizjonizm”. Do krytyki ze strony Sadurskiego, z którym polemizował Matczak, dołączyli profesorowie Piotr Kardas i Maciej Gutowski, twierdząc, że „gumowy kręgosłup nie jest dobrą rekomendacją na sędziego”. To prawda, ale Konstytucja nie przewiduje odwoływania sędziów TK z powodu „gumowego kręgosłupa”. Ale prawdziwy hejt spadł na głowę Matczaka na forach internetowych, ze strony różnych zwolenników PO, przy którym hejt, jaki na niego spadał wcześniej ze strony zwolenników PiS, to były dziecięce igraszki.

Wzmożenie elektoratu może jednak zmusić PO do podjęcia działań radykalnych. Bo skoro elektorat ten nie przejmował się takimi działaniami, gdy PO traciła władzę (choć między innymi z ich powodu ją straciła), to tym bardziej nie będzie się przejmował takimi działaniami, gdy PO władzę ewentualnie odzyska.

I ja to w sumie rozumiem. PiS dało pretekst PO, żeby zrobiła to samo, gdy odzyska władzę, co zrobiło PiS, jak ją zdobyło. Tak samo jak PO dała pretekst PiS, żeby w listopadzie 2015 roku zrobiło z TK, to samo, co ona zrobiła z TK w maju i w czerwcu.

Czy da się z tego w jakiś sposób wybrnąć?

W celu zbudowania rządów prawa trzeba byłoby zmienić Konstytucję, żeby móc zmienić cały wymiar sprawiedliwości. Ale do tego trzeba mieć większość konstytucyjną, na co się nie zanosi.

Może więc zacznijmy od wyboru 15 członków KRS „spośród sędziów” w drodze wyborów powszechnych? Konstytucja w art. 187 ust 4 odsyła do ustawy. Nie trzeba więc zmieniać Konstytucji, żeby wprowadzić ten mechanizm. Zwłaszcza że będzie to najpełniejsza realizacja zasady wyrażonej w art. 4 Konstytucji – zwierzchniej władzy „Narodu”. Nie ma lepszego sposobu legitymizowania KRS w oczach tegoż „Narodu” niż jego bezpośredni udział w wyborach.

Żeby uczynić zadość art. 4 Konstytucji, który coś tam wspomina o „władzy Narodu”, wspomniany wyżej projekt Stowarzyszenia Iustitia zakłada, że grupa 2 tys. obywateli będzie mogła spośród sędziów, wskazać sędziom, którzy dokonywali będą wyboru, swojego kandydata na członka KRS. Jednego. Ale obywatele sami nie będą mogli wybrać członków KRS spośród sędziów. Co to, to nie!

Pozostaje jeszcze problem „spośród kogo” „Naród” ma dokonać wyboru? Konstytucja mówi, że „spośród sędziów”. Ale trwa przecież spór o to, kto jest sędzią. Zważywszy na ewidentną pychę i głupotę PiS z wygaszaniem kadencji członków KRS wybranych przed rokiem 2018 spośród sędziów, sędziowie powołani przez Prezydenta Dudę na wniosek KRS w składzie ukonstytuowanym w 2018 roku pewnie nie powinni kandydować. Ale tylko ci, którzy powołani zostali na sędziego. A większość tak zwanych „neo-sędziów” wzbudzających taką niechęć opozycji i sympatyzujących z nią „starych sędziów”, została powołana wcześniej – na wniosek KRS w składach niebudzących wątpliwości co do ich konstytucyjności przez prezydentów Wałęsę, Kwaśniewskiego, Kaczyńskiego, Komorowskiego i Dudę. Później oni już tylko awansowali. Nawet sędzia Julia Przyłębska. Ona została nawet powołana przez Radę Państwa PRL, więc jej status – pisząc zgryźliwie – nie powinien budzić najmniejszych wątpliwości wśród „starych sędziów”, którzy dziś bronią praworządności, a sami też zostali powołani przez Radę Państwa i to nie na wniosek jakiejś KRS powołanej przez Sejm wyłoniony w demokratycznych bądź co bądź wyborach, tylko na wniosek komunistycznego ministra sprawiedliwości! Owszem, za czasów komunizmu, też byli dobrzy i uczciwi sędziowie. Potwierdzili to po upadku komunizmu swoją pracą manifestującą się tym, jak prowadzili sprawy i jakie wydawali orzeczenia. Ale i tak powinien taki sędzia być powściągliwy w wyrażaniu politycznych poglądów o tym, kto może, a kto nie może wybierać członków KRS spośród sędziów, skoro konstytucja milczy na ten temat! A oceny takie w ustach sędziego, który w 1982 roku orzekał na podstawie Dekretu o stanie wojennym sprzecznego nawet z komunistyczną konstytucją to już istny eksces!

Drugi mój postulat jest taki, żeby stworzyć publiczne profile wszystkich sędziów pokazujące ścieżki ich zawodowej kariery – od ocen na studiach zaczynając, przez tytuł pracy magisterskiej, opinię promotora i recenzentów, i oceny na aplikacji sędziowskiej. Sędziowie nie tylko nie powinni mieć „giętkiego kręgosłupa”, jak pisali profesorowe Kardas i Gutowski. Zbytnia skromność też nie jest dobra. Niech się pochwalą swoim dorobkiem. Obywatelom będzie łatwiej ich docenić.

Czy może realizacja tych dwóch skromnych postulatów byłaby niezgodna z Konstytucją? „Dla kolegi pytam”.

Instytucja podziału władzy, niezależności, niezawisłości i bezstronności sędziów nie jest ani dla państwa jako takiego, ani dla samych sędziów. Sędziowie są dla obywateli. Aby ci, jak słynny młynarz Arnold z Sanssouci, mogli z niezachwianą pewnością siebie mówić, że „są jeszcze sądy…”. Nie napiszę, że „dla wszystkich obywateli”, bo „jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził”. Niektórzy zawsze będą niezadowoleni. Ale nie można przy budowaniu praworządności nie brać w ogóle pod uwagę opinii, a nawet emocji, tak znacznej części obywateli, jaką stanowią wyborcy drugiej strony politycznego sporu. Narzucanie swoich preferencji przy pomocy siły mandatów w Sejmie (bo przecież nie siły głosów wyborców w systemie wyborów (nie)proporcjonalnych) nie prowadzi w żadnej mierze do zwiększenia szacunku obywateli do prawa.

I na zakończenie środowiskowa anegdota dotycząca tego, co trzeba zrobić z wymiarem sprawiedliwości, żeby zapanowała praworządność. Jeden z profesorów prawa, tak gdzieś około roku 2013 lub 2014, w dyskusji na ten temat powiedział, że „tego” się nie da zreformować. Trzeba wrzucić w to wszystko parę wiązek granatów. I zbudować od nowa. Ja nadal jestem tego zdania. On został obrońcą wolnych sądów i walczy o „przywrócenie praworządności”. Czyli tego, co było.

Inne wpisy tego autora