Społeczeństwa szybko uczą się, co szkodzi gospodarce, zaś władza nie. Różnica wynika z odmiennych bodźców: rząd nie padnie ofiarą własnych polityk. Z Sary Levy-Carciente rozmawia Sebastian Stodolak.
Jest pani autorką Międzynarodowego Indeksu Praw Własności (International Property Rights Index, IPRI). A skoro pochodzi pani z Wenezueli, nie sposób nie zacząć od pytania, jak mają się prawa własności w pani ojczyźnie?
Nijak. Zajmujemy ostatnie miejsce w zestawieniu. Tworząc IPRI, przyznajemy punktację za ochronę i poszanowanie praw własności w skali od 1 do 10. Wenezuela uzyskała ogólny wynik 1,771.
Co to w praktyce oznacza dla obywateli kraju? Weźmy właściciela małego sklepu spożywczego w Caracas.
Absolutną niepewność. Jeśli ktoś postanowi cię okraść, nie będziesz miał możliwości obrony. A rząd nie dość, że ci nie pomoże, to jeszcze sam przyłoży rękę do grabieży.
W jaki sposób?
Choćby z pomocą inflacji. W szczycie kryzysu Wenezuela notowała 1,7 mln proc. inflacji.
Pokonując barierę miliona procent, dołączyliście do „zaszczytnego” klubu państw takich jak Zimbabwe Roberta Mugabe czy Republika Weimarska.
Zgadza się. Ale taki właściciel sklepiku jest o tyle w dobrej sytuacji, że w ogóle coś posiada: tenże sklep czy jego asortyment. Dysponuje więc jakimś majątkiem. Większość Wenezuelczyków ma tylko swoją pracę i czerpany z niej dochód. A w czasie hiperinflacji staje się to bezwartościowe. Wszystko, co wypracujesz, natychmiast wyparowuje.
Jaką inflację notuje się w Wenezueli dzisiaj?
O wiele niższą niż w szczycie: ok. 140 proc.
W Polsce wynosi ponad 16 proc. i już to jest potężnym problemem.
Nic dziwnego. Ale ten problem nie spadł ani wam, ani nam z nieba. To efekt złej polityki pieniężnej i fiskalnej. W Wenezueli prowadzono takową od 20 lat.
Na czym polegała?
Na próbie zaprowadzenia socjalizmu – w ten sposób jedna z najsilniejszych gospodarek Ameryki Łacińskiej została zniszczona. Od lat 20. do 70. XX w. rozwijaliśmy się w tempie nawet 10 proc. PKB rocznie, co oznaczało ogromne postępy w standardzie życia, i to do nas przybywano w poszukiwaniu lepszego życia. Jednak od lat 80. nękają nas nieustannie recesje. W efekcie jedna trzecia mieszkańców wyemigrowała. Jako obywatele powinniśmy przy urnie wyborczej zwracać szczególną uwagę na to, jaką ideologię gospodarczą reprezentują politycy.
(…)
Porozmawiajmy o innych zagrożeniach dla własności prywatnej. W waszym raporcie pojawia się ciekawy wątek: kraje o wysokich podatkach, np. nordyckie, jednocześnie bardzo dobrze chronią własność.
Podatki same z siebie nie muszą być absolutnym złem. To obowiązkowe daniny, które płacimy państwu za efektywne dostarczanie nam dóbr publicznych: usług zdrowotnych, ochrony czy edukacji. Pewne rzeczy muszą być tak finansowane, nie wybudujesz przecież własnego gazociągu. Podatki przeznaczone na takie cele, które jednocześnie realizowane są w rzetelny sposób, nie są kradzieżą. Ale wróćmy do Wenezueli. My też płacimy podatki, ale jakie dobra publiczne za to dostajemy? Żadne albo o skandalicznej jakości. W efekcie musimy pozyskiwać je na rynku prywatnym, a więc płacić za nie podwójnie. Według mnie nadzieją na poprawę sytuacji w Wenezueli jest sprywatyzowanie tak wielu rzeczy, jak to możliwe. Poskutkuje to ograniczeniem państwowej grabieży i zapewni większą przejrzystość i odpowiedzialność w systemie.
A więc jednak. Wszystko, co publiczne, jest złe?
Nie. Nie twierdzę, że wszystko, co publiczne, jest złe, lecz wszystko zależy od sytuacji danego kraju. Instytucje publiczne w Wenezueli są do cna zepsute. Nie możemy liczyć na efektywne wykorzystanie podatków. Co innego Finlandia, która w naszym zestawieniu zajmuje pierwsze miejsce. Tam podatki są wysokie, to prawda, ale za to obywatele otrzymują dużo wartościowych dóbr publicznych, przede wszystkim świetny system kształcenia. Różnica, która to umożliwia, polega na uwarunkowaniach instytucjonalnych. W Finlandii mamy bardzo silne prawne i polityczne instytucje, nieskorumpowane, działające sprawnie, do tego niezależne i efektywne sądy oraz stabilność ustrojową. W krajach nordyckich podatków nie uważa się za konfiskatę wartości, za kradzież, a raczej za formę przedpłaty za konkretne usługi.
Znaczenie własności prywatnej dla rozwoju jest podkreślane głównie przez zwolenników wolnego rynku. Ludzie o socjaldemokratycznych poglądach nie są aż tak wielkimi jej entuzjastami. Twierdzą np., że nadmierna koncentracja własności prywatnej szkodzi, i są zwolennikami wysokich podatków spadkowych. Są one niejako z definicji wymierzone we własność, rozbijają ją.
Znów – nie sam podatek jest problemem. W tym wypadku liczą się bodźce, które wytwarza. Jeśli odbierasz obywatelom możliwość przekazywania swoich dochodów przyszłym pokoleniom, możliwe, że ograniczasz przyszłe kreacje bogactwa i zubażasz swoje wnuki.
Ale dzięki temu żyjesz w bardziej równościowym świecie, czyż nie?
Tu się mieszają dwa wątki: wzrostu i dystrybucji dochodu. Ten pierwszy to coś, co interesuje ekonomistów. Ten drugi interesuje bardziej polityków. Trzeba oba wątki odpowiednio wyważyć. Zbyt duże nierówności to niestabilność polityczna wynikająca z zaburzonego układu sił. Zbyt małe to de facto stagnacja.
Unia Europejska forsuje koncepcję ESG: E to środowisko, S to społeczna odpowiedzialność, a G to ład korporacyjny. Ocena działania prywatnych biznesów ma uwzględniać te trzy pozafinansowe czynniki. Nie sądzi pani, że stanowi to pośrednie zagrożenie dla własności prywatnej? Nietrudno wyobrazić sobie scenariusz, w którym firmy o zbyt niskich wskaźnikach ESG są karane grzywnami, a więc w pewnym sensie wywłaszczane.
Wywłaszczania bym się nie obawiała. Niemniej niski wskaźnik ESG może mieć wpływ na giełdową wycenę firmy. Zawsze mnie zastanawia jedno, gdy słyszę o takich pomysłach. Mają one rzekomo zwiększyć transparentność firm. Skoro więc są tak wspaniałe, dlaczego nikt nie postuluje oceny rządów z pomocą kryteriów ESG?
Obawiam się, że byłaby wyjątkowo niesatysfakcjonująca.
No właśnie. Na firmy nieustannie wywiera się presję, a rządy się oszczędza. A przecież władza potrafi zaszkodzić całemu społeczeństwu.
Cały wywiad można przeczytać TUTAJ.