Dobry zwyczaj, nie pożyczaj – głosi stare przysłowie. Nie precyzuje, czy chodzi o pożyczanie w ogóle, czy tylko o pożyczanie od kogoś albo komuś. Mówiąc szczerze, ta mądrość jest przydatna tylko w relacjach osobistych i powinna być uzupełniana inną: „Chcesz stracić przyjaciela, pożycz mu pieniądze”. Ale rząd to nie jest nasz przyjaciel.
Tak więc ludowa mądrość nie dotyczy pożyczania rządowi. A ten dziś bardzo chce, byśmy mu pożyczali. My, Polacy. A nie jacyś tam kapryśni inwestorzy zagraniczni.
– Nie chcemy być tak zależni od rynków międzynarodowych. Chciałbym, aby jak najwięcej obligacji polskich było w rękach Polaków. To jest coś niezwykle ważnego z punktu widzenia całego modelu gospodarczego Polski – stwierdził niedawno premier Mateusz Morawiecki.
I faktycznie za rządów PiS udział długu zagranicznego denominowanego w obcych walutach w zadłużeniu Skarbu Państwa spadł z niemal 35 proc. w 2015 r. do zaledwie 22 proc. obecnie. W tym samym okresie udział zagranicznych podmiotów inwestycyjnych spadł z 58 proc. do 32 proc.
Dotąd w kraju pożyczały rządowi głównie polskie banki, ale dzisiaj robią to coraz częściej także zwykli obywatele. Jak donosi Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych, „w czerwcu Polacy wydali na rządowe papiery ponad 14 mld zł”, podczas gdy jeszcze w 2021 r. ich miesięczne wydatki na obligacje wynosiły nie więcej niż 4 mld zł, a w latach 2015–2018 r. nie przekraczały nawet 1 mld zł. Premier się zapewne cieszy. Ale czy słusznie?
(…)

Witaj, hiperinflacjo!

Rząd ma jeszcze inne narzędzie do użycia w sytuacji, gdy obsługa zadłużenia staje się problematyczna. Inflację. Co ciekawe, w pracy Malluciego słowo „inflacja” – a tym bardziej „hiperinflacja” – nie pojawia się ani razu. Autorzy „This Time is Different” poświęcają jej więcej uwagi. „Inflacja w roku, w którym następuje bankructwo na długu zewnętrznym, wynosi średnio 33 proc. Prawdziwy galop inflacyjny ma miejsce w przypadku kryzysów zadłużenia wewnętrznego. Tu w roku niewypłacalności inflacja sięga średnio 170 proc., a w kolejnych latach przekracza 100 proc.” – zauważają, dodając, że takim epizodom towarzyszyły zazwyczaj wywłaszczenia obywateli, a także – jakby na pocieszenie – że „niewypłacalność krajowa ma tendencję do występowania tylko w czasach poważnych zaburzeń makroekonomicznych”. Niestety, właśnie w taką epokę wchodzimy.
Do tej jawnej niewypłacalności krajowej prowadzi jednak głównie rozmyślne pompowanie inflacji, które ma tymczasowo złagodzić budżetowe napięcia. Jeśli większość zadłużenia jest w walucie krajowej, to jej słabnięcie pozwala rządowi łatwiej je spłacać, ale ze szkodą dla wartości waluty. Jednak taka sytuacja nie może trwać wiecznie. Spójrzmy na to, co dzieje się obecnie. Dla inwestorów zagranicznych nasz dług publiczny staje się coraz mniej atrakcyjny, o czym świadczy rosnąca rentowność naszych obligacji. W czerwcu dla 10-latek przekroczyła granicę 8 proc., co nie zdarzyło się ani razu w ciągu ostatnich 17 lat, a w ciągu ostatniej dekady tylko raz (w 2013 r.) zbliżyła się do 5 proc.
Polskie banki natomiast, główny finansujący zadłużenie wewnętrzne, tracą ochotę, by być nim nadal. Ich apetyt na obligacje zwiększyło wprowadzenie w 2016 r. podatku bankowego, spod którego te instrumenty są wyłączone. Obligacji skarbowych nie można jednak kupować w nieskończoność ze względu na konieczność dywersyfikacji portfela inwestycyjnego. Dodatkowo ich wyceny ze względu na rosnącą rentowność spadają, co przekłada się na pogorszenie bilansu banków, które w takiej sytuacji wolą już raczej odtwarzać stan posiadania obligacji, niż go rozszerzać.
To dlatego tak ważne dla rządu jest mobilizowanie obywateli do wyciągania pieniędzy z materaca i zakupu obligacji, najlepiej tych antyinflacyjnych, które oferują pełną rekompensatę stopy inflacji i 6 proc. zysku w pierwszym okresie odsetkowym. Dzięki pieniądzom od obywateli rząd ma dodatkowe środki budżetowe. Niestety, ma to poważne efekty uboczne. Atrakcyjne obligacje skarbowe wyprą – już wypierają – prywatne inwestycje w fundusze czy odkładanie pieniędzy w banku, co w końcu ograniczy dostęp do kapitału dla prywatnej gospodarki. Widać to już teraz po słabnącej dynamice inwestycji prywatnych, która (dane za 2020 r.) wynosi niecałe 17 proc. i jest o 5 proc. niższa od średniej unijnej. Wolniejszy od potencjalnego wzrost gospodarczy w wyniku słabnących inwestycji oznacza zaś mniej środków z podatków na spłatę zobowiązań. Jednak rząd, który zbliża się do wyborów i walczy o reelekcję, nie zdecyduje się na podwyżki podatków albo odmrożenie prywatyzacji, gdyż oznaczałoby to utratę poparcia. Prawdopodobnie będzie chciał ponownie zwiększyć zadłużenie zagraniczne. To będzie możliwe, ale dostrzegająca desperację rządu zagranica podyktuje wyśrubowane warunki. W końcu więc – jak w jakiejś pętli absurdu – rząd znów zwróci się do obywateli, którym trzeba będzie zaoferować jeszcze lepsze oprocentowanie obligacji.
Cały tekst dostępny jest TUTAJ.