Inspekcję Robotniczo-Chłopską powołano w grudniu 1984 r. Była to odpowiedź tetryczejącego już na potęgę i skrajnie niewydolnego realnego socjalizmu, zduszonego dodatkowo przez stan wojenny i ekonomiczną niekompetencję generała Jaruzelskiego, na coraz dłużej trwające „chwilowe niedobory” oraz problemy z jakością tego, co ostatecznie udawało się wyprodukować. System, który po prostu nie mógł działać z samej swojej istoty, poszukiwał winnych oczywiście poza sobą samym. I tak jak w latach 40. czy 50., tak w latach 80. winni mieli być przede wszystkim spekulanci, których tropieniem zajęła się IRCh-a.
Rzecz jasna, nie przyniosło to żadnego skutku, bo przynieść nie mogło. Powodem, dla którego w sklepach półki były puste, nie było to, że towar defraudowali „spekulanci”, ale to, że w socjalizmie, gdzie nie obowiązywały rynkowe zasady podaży i popytu, towaru zwyczajnie być nie mogło. Mało tego – to „spekulanci” działali na normalnych warunkach, choć w całkowicie nienormalnym otoczeniu. Ale to była połowa lat 80., jeszcze kilka lat i nadszedł rząd Mieczysława Rakowskiego, a w nim Mieczysław Wilczek jako minister przemysłu. Zmieniło się wtedy wszystko – choć, jak wiadomo, od czasów ustawy Wilczka regres w swobodzie prowadzenia działalności gospodarczej jest potężny.
Dzisiaj można mieć déjà vu. Walcząc z inflacją, w znacznej mierze wywołaną przez własne działania, rząd Mateusza Morawieckiego postanowił tymczasowo poobniżać podatki. To dobrze, bo im więcej zostanie nam w kieszeniach, tym lepiej. Obywatele zawsze sami wiedzą najlepiej, jak wydawać swoje pieniądze. Ale są tutaj dwa słabe punkty.
Pierwszy to tymczasowość tych działań. Przewidywania dotyczące choćby cen paliwa są takie, że nawet po obniżeniu VAT dla końcowego odbiorcy do 8 proc. ceny stopniowo będą się jednak pięły w górę. VAT ma pozostać na niższym poziomie do końca lipca, czyli teoretycznie powinien wrócić do dawnej wysokości 23 proc. akurat w środku sezonu urlopowego, gdy ceny paliwa zwykle są najwyższe. Wyobraźmy sobie teraz, jak potężnym impulsem inflacyjnym będzie, gdy w nocy z 31 lipca na 1 sierpnia VAT skoczy znów z 8 na 23 proc. Jeśli na rynkach ropy nie będzie do tego czasu jakiejś znaczącej korekty cen w dół – na razie się nie zapowiada – możemy spokojnie zakładać, że do końca lipca cena litra benzyny znów będzie oscylować blisko granicy 6 zł. Powrót do dawnej wysokości VAT wykopie ją daleko poza tę linię.
Oczywiście możliwe, że w obawie przed tąpnięciem sondaży wskutek powrotu do dawnych stawek VAT rząd postanowi na dłużej zachować obniżone stawki. Podatki łatwo obniżyć, ale podwyższyć je skokowo zawsze jest trudniej, choć i to się zdarzało. Inna sprawa, że dla PiS byłoby to akurat bardzo ryzykowne – znacznie bardziej niż dla Donalda Tuska, gdy ogłaszał masowe kasowanie ulg, czyli faktycznie podwyżki podatków, w obliczu światowego kryzysu albo podwyższał VAT „tymczasowo” o 1 punkt w 2010 r., w środku pierwszej kadencji PO. PiS jest w stanie chaosu, w lipcu do wyborów zostanie niewiele ponad rok, a problemów są dziesiątki.
Tu jednak wkracza drugi problem: brak cięć po stronie wydatków. Obniżki podatków są dobre, ale musi za nimi iść racjonalny rachunek budżetowy, czyli właśnie ograniczenie wydawania pieniędzy. Tego jednak nie ma – zrezygnowano tylko z 14. emerytury. A to oznacza, że tarcza antyinflacyjna będzie działać kosztem powiększania długu na potęgę i dalszego upychania go po funduszach niewliczanych w polskiej metodologii do zadłużenia. Gdyby nie to, mielibyśmy już przekroczoną konstytucyjną barierę relacji długu publicznego do PKB.
To, nawiasem mówiąc, jedna z najgroźniejszych tendencji zapoczątkowanych przez Mateusza Morawieckiego. Konstytucyjny próg relacji trzech piątych długu do PKB został wpisany do ustawy zasadniczej, aby ograniczać nieodpowiedzialność rządzących. Zawarty jest w art. 216. polskiej Konstytucji, w ustępie 5.: Nie wolno zaciągać pożyczek lub udzielać gwarancji i poręczeń finansowych, w następstwie których państwowy dług publiczny przekroczy 3/5 wartości rocznego produktu krajowego brutto. Sposób obliczania wartości rocznego produktu krajowego brutto oraz państwowego długu publicznego określa ustawa.
Problemem jest drugie zdanie tego ustępu, bo daje to rządzącym ogromną swobodę w manipulowaniu pojęciem zadłużenia. A Mateusz Morawiecki jest tu prawdziwym magikiem.
Wróćmy do IRCh-y. Jednym z elementów tarczy antyinflacyjnej jest obniżka do zera VAT na te podstawowe produkty żywnościowe, które były objęte stawką 5-procentową. To bodaj najbardziej propagandowy element pakietu. Ponieważ obniżka dla końcowego klienta wynosi 5 proc. od na ogół niewielkiej ceny netto w stosunku do ceny brutto, więc w praktyce to kilka groszy na towarze, a w skali przeciętnych czy może nawet większych zakupów najwyżej kilka złotych. Nie ma to znaczenia. Tym bardziej że jednocześnie przedsiębiorcy, a więc także handlowcy, walczą z rosnącymi cenami przede wszystkim energii. Dla nich ceny prądu i gazu nie są objęte ochroną taryfową, więc idą w górę czasem naprawdę radykalnie. Wrażenie jest takie, jakby źli „spekulanci” z chciwości nie obniżali cen, tymczasem mikroskopijną obniżkę pochłaniają po prostu wymuszone kosztami własnymi podwyżki.
I na to wszystko wchodzi pan premier, mówiąc, że powinniśmy „pilnować cen”, a Tomasz Chróstny, powołany przez Mateusza Morawieckiego prezes Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, wysyła masowo do sklepów swoich inspektorów. Wszystko to propagandowy teatr, bo UOKiK nikomu nie może nakazać obniżenia ceny, a jakiekolwiek postępowanie, które urząd mógłby wszcząć, byłoby z gruntu absurdalne. Po pierwsze dlatego, że nawet gdyby UOKiK chciał na sklep czy sieć nałożyć karę, niemal na pewno nie ostałaby się ona przed Sądem Ochrony Konkurencji i Konsumentów (tę rolę pełni XVI Wydział SO w Warszawie), który musiałby uwzględnić dramatyczną sytuację przedsiębiorców. Po drugie – bo UOKiK utonąłby w potencjalnych sprawach o nałożenie kar, a w istocie chodziłoby o śladowe zyski klientów, zaś rzeczy rozstrzygałyby się w czasie, gdy o obniżonym VAT prawdopodobnie nikt by już nie pamiętał.
Może w takim razie warto odtworzyć IRCh-ę? Zrobić rekrutację wśród wiernych kibiców partii rządzącej i miejscowych towarzyszy partyjnych – dokładnie tak jak to wyglądało w Peerelu, bo wówczas członkowie inspekcji także wywodzili się z takich kręgów (bywali też byli milicjanci czy esbecy) – i wysłać dzielne brygady, żeby zrobiły w sklepach trochę zamieszania. Skutku w postaci spadku cen to nie przyniesie, tak jak w Peerelu IRCh-a nie sprawiła, że półki się zapełniły, ale przynajmniej będzie zabawnie. Tylko nazwę trzeba wymyślić nową, oczywiście z „narodowa” w nazwie: Narodowa Inspekcja Cenowa. W skrócie – NIC.
Nie muszę chyba dodawać, że naczelnikiem tej instytucji powinien zostać pan poseł Kazimierz Smoliński.
Poglądy wyrażane przez blogerów publikujących dla WEI mogą nie być zgodne z oficjalnym stanowiskiem think-tanku.
Podoba Ci się ta treść? Chcesz czytać więcej rzeczy, które wydajemy i publikujemy? Wejdź na stronę naszego wydawnictwa! ? wydawnictwo.wei.org.pl