Atomowe histerie Niemców

Doceniasz tę treść?

Pierwszy raz od dawna w UE wydarzyło się coś kompletnie sprzecznego ze strategią niemieckiego rządu i przekonaniami tamtejszej opinii publicznej. Oto Komisja Europejska zaproponowała wpisanie energii jądrowej do zielonej taksonomii.

Kryzysy mają to do siebie, że przestawiają bieg dziejów na nowe tory. Możliwe, że niedługo będziemy świadkami, takiego właśnie małego przesunięcia zwrotnicy, które za lat kilkanaście może przynieść całkiem spore konsekwencje. Wydarzyło się ono głównie za sprawą gwałtownego wzrostu cen energii w całej Unii Europejskiej, z powodu obaw o dostawy gazu ziemnego z Rosji. Paradoksalnie ów kryzys energetyczny, wygenerowany przez deficyt paliwa kopalnego, zafundował Niemcom iście „atomowy” początek roku.

Jeszcze przed sylwestrem, zgodnie z obietnicą daną dziesięć lat temu przez kanclerz Angelę Merkel, definitywne wygaszono elektrownie atomowe w: Brokdorf, Grohnde i Grundremmingen. Ostatnie trzy, jeszcze działające, zostaną odłączone do końca tego roku. Niemal równocześnie  „Financial Times” doniósł, że Komisja Europejska zdecydowała się przyjąć projekt dopisania do tzw. zielonej taksonomii nowych źródeł energii. Obok wiatru, słońca, czy geotermii ma się w niej znaleźć miejsce – warunkowo – dla gazu ziemnego (co jest po myśli Berlina) oraz dla energii jądrowej. Jeśli decyzję KE zaakceptuje Rada Europejska oraz Parlament Europejski wówczas budowa nowych elektrowni atomowych stanie się o wiele łatwiejsza. Inwestycje takie zyskają możliwość dofinansowania z funduszy UE, łatwiejszy dostęp do kredytów bankowych, prywatni inwestorzy uznają je za bezpieczniejsze, czyli warte ulokowania kapitału. Tak oto presja, jaką kilka miesięcy temu na KE zaczęła wywierać Francja w sojuszu z Polską i innymi krajami Unii, inwestującymi w rozwój energetyki jądrowej, przyniosła efekt. Zrobiło to na Niemcach – sądząc po publicznych reakcjach – wręcz piorunujące wrażenie.

Przez media przetoczyła się nagle fala informacji o tym, jak niebezpieczne i szkodliwe dla środowiska naturalnego są elektrownie atomowe (nie kłopotano się przy tym zupełnie, jak bardzo owe histeryczne opisy rozmijają się z ustaleniami naukowców i możliwościami oferowanymi przez nowe technologie). Rozpoczynano od ostrzeżeń przed możliwymi katastrofami, a kończono na trwającym „przez miliony lata” zagrożeniu, które niesie ze sobą składowanie odpadów jądrowych. „Wszystko to najwyraźniej nie obchodzi Komisji Europejskiej. Bardziej absurdalne być to nie może” – podkreślał „Frankfurter Rundschau”. Z kolei „Tagesspiegel” oskarżył KE o ślepe wspieranie „interesów francuskiego prezydenta Emmanuela Macrona”. W tym samym czasie do programów radiowych wydzwaniali słuchacze, pomstujący na KE. Mediom i opinii publicznej wtórowali politycy z SPD oraz partii Zielonych. Określając, jak minister rozwoju Svenja Schulze, plany Komisji mianem „absurdalnych” oraz „niewłaściwych na poziomie UE”.

Czy wzmożenie emocjonalne przełoży się na próby zablokowania wpisania do zielonej taksonomii energetyki jądrowej? To wkrótce się okaże. Takie postępowanie byłoby dość ryzykowne, ponieważ uderzy w bliskie relacje Niemiec z Francją oraz bezpośrednio w prezydenta Emmanuela Macrona i tak już oskarżanego przez prawicę o daleko idącą uległość wobec Niemców. Tymczasem w coraz bardziej niestabilnej sytuacji ostatnią rzeczą, jaką chciałby Berlin to konflikt z Paryżem oraz ewentualna porażka przyjaznego prezydenta w tegorocznych wyborach. Wyjściem pośrednim byłoby wzięcie na siebie roli „złych policjantów” przez Austrię i Holandię. Państwa te wielokrotnie w przeszłości pełniły w UE rolę krajów forsujących to, czego nie wypada otwarcie przepychać w instytucjach unijnych rządowi Niemiec (wówczas wchodzi on w rolę „koncyliacyjnego policjanta” szukającego kompromisu).

Tak czy inaczej, zapowiada się ciekawa rozgrywka, istotna dla Niemiec, Francji, Polski i całej UE. Rykoszetem uderza ona w samopoczucie niemieckiej opinii publicznej.

Chyba nie ma drugiego takiego kraju na świecie, w którym od 50 lat z równą konsekwencją przekonywano ludzi, iż elektrownie atomowe są kwintesencją zła. Czyniła to przytłaczająca większość mediów w RFN od początku lat 70. W ówczesnej prasie można odnaleźć mnóstwo artykułów prezentujących zagrożenia, jakie stworzą dla ludzi, budowane w tym czasie siłownie jądrowe. Opisy te ocierały się o apokaliptyczne wizje prorokujące, iż po awarii reaktora i wydostaniu się na zewnątrz materiałów rozczepianych umrą setki tysięcy osób, a duże połacie Republiki Federalnej Niemiec staną się trwale niezdatne do zamieszkania z powodu skażenia.

Te doniesienia owocowały olbrzymimi demonstracjami przerażonych ludzi, próbujących blokować tereny, na których budowano elektrownie. Jednak kryzys naftowy sprawił, iż ówczesne rządy RFN wykazały się determinacją przy dokańczaniu inwestycji. Z ruchu protestu przeciw energetyce atomowej wyrosły organizacje ekologiczne, po czym część przekształciła się w partię Zielonych. Pomimo że żadna z niemieckich elektrowni atomowych przez ostatnie pół wieku nie doświadczyła nawet poważniejszej awarii, fobia w niemieckim społeczeństwie jedynie narastała. Potęgowały ją doniesienia o wybuchu rektora w Czarnobylu oraz dwadzieścia pięć lat później w 2011 r. o spowodowanej przez tsunami katastrofie w Fukushimie. Lęki wyborców sprawiły, że sztandarowy postulat Zielonych, domagających się odejścia Niemiec od energetyki atomowej, przyjęło SPD za swój na początku XXI w. Po awarii w Fukushimie uczyniła to też Merkel i chadecy. Jak obiecano Niemcom, w ich ekologicznym państwie źródłem do produkcji prądu będzie: wiatr, woda, słońce i ewentualnie inne, odnawialne źródła energii. Kiedy w zeszłym roku SPD, Zieloni oraz FDP zawierały koalicję, potwierdzono, iż zgodnie z planem Merkel w pierwszej kolejności odłączone zostaną siłownie jądrowe, choć zupełnie nie emitują one dwutlenku węgla. Dopiero po nich przyjdzie kolej na wyjątkowo niszczące dla przyrody elektrownie zasilane węglem brunatnym. Mają je zastąpić emitujące nieco mniej CO2 elektrownie zasilane gazem ziemnym. Wedle zapowiedzi nowego rządu jest to rozwiązanie tymczasowe i w roku 2030 w Niemczech 80 proc. prądu będzie pochodziło z OZE.

Mały kłopot w tym, że obecnie jest to dla tak wielkiego kraju technologicznie niemożliwe. Znacząco więcej wiatraków z powodu braku odpowiednich ku temu obszarów już nie da się w RFN postawić. Panele słoneczne są zbyt mało wydajne. Magazyny energii oraz zastępowanie gazu ziemnego ekologicznym wodorem, to nadal niepewna przyszłość, znajdującą się wciąż w powijakach. Podobnie coraz bliżej technologicznej ściany są wszelkie programy redukowania zużycia energii przez przemysł i obywateli.

Dlatego udział OZE w niemieckim miksie energetycznym zamiast rosnąc, zaczął obecnie spadać. Rok temu wynosił już ponad 50 proc. a na początku tego roku, wedle doniesień Frankfurter Allgemeine Zeitung”, tylko 41 proc. Warunki pogodowe i wzrost zapotrzebowania na prąd powodują, że elektrownie węglowe muszą pracować pełną parą, emitując jeszcze więcej dwutlenku węgla, bo tylko tak daje się zrekompensować ubytek po wyłączonych siłowniach jądrowych.

Ten totalny absurd umyka jednak percepcji niemieckiej opinii publicznej. Ale jak zauważył Frankfurter Allgemeine Zeitung” w zeszłym tygodniu: „z każdym wyłączanym reaktorem coraz bardziej pilne staje się pytanie, w jaki sposób Niemcy zamierzają zaspokoić przyszłe zapotrzebowanie na energię elektryczną, które ma gwałtownie wzrosnąć, jeśli np. zwiększy się liczba samochodów elektrycznych na drogach?”. W tym samym tekście trafnie dostrzeżono, iż wpisanie do zielonej taksonomii energetyki jądrowej stanowiłoby: „dotkliwy cios w wiarygodność wycofywania się Niemiec z atomu oraz dla niemieckiej polityki klimatycznej”. Dokładnie tej, jaką Berlin uczynił swym towarem eksportowym. Od lat bowiem rząd Niemiec promował swoją „Energiewende” (transformację energetyczną), jako modelową dla całej UE. Zaakceptował to nawet wbrew rozsądkowi, interesowi Francji oraz zapowiedziom walki z globalnym ociepleniem – prezydent Macron. Obiecywał bowiem w 2017 r. stopniowe wygaszanie francuskich elektrowni atomowych, by zastępować je gazowymi. Kryzys energetyczny, wygenerowany w dużej mierze przez Rosję oraz irytacja wyborców, zmusiły go do politycznego zwrotu o 180 stopni. Prezentuje się to kłopotliwie dla Niemiec. Jednakże uderzanie w interes V Republiki w tym akurat momencie to spore ryzyko, bo Unia ma zbyt wiele problemów jednocześnie, żeby fundować jej kolejny. Tym bardziej, iż to francuskie reaktory atomowe stały się tej zimy głównym, zagranicznym dostarczycielem prądu dla niemieckich odbiorców. Wszystko też wskazuje na to, że w przyszłości ich rola na tym polu nabierze znaczenia.

Jednocześnie mocarstwowe plany Niemiec, by stać się kluczowym hubem gazowym w Unii, cichutko zatrzeszczały. Ta szansa na przesunięcie się nieco w inną stronę zwrotnicy biegu dziejów stanowi dobrą wiadomością dla Polski. Ale przytłoczenie polskim nieładem, inflacją, epidemią i wieloma innymi uciążliwościami sprawia, że prawie nikt tego nie zauważa.

Poglądy wyrażane przez blogerów publikujących dla WEI mogą nie być zgodne z oficjalnym stanowiskiem think-tanku.

Inne wpisy tego autora

Chiński kot i europejskie myszy

Piractwo jest w Chinach normą, dlatego wystarczy wejść do jakiegokolwiek sklepu, żeby kupić za niewielką cenę kopię każdej, zachodniej marki – obojętne czy chodzi o

Zbrodnie do wyleczenia

Konflikt ukraińsko-polski po I wojnie światowej był nieunikniony, ale dla obu narodów okazał się tak bolesny, że do dziś regularnie powracają po nim bóle fantomowe.