Australia jak Peerel, czyli sekurytyzm

Doceniasz tę treść?

Jedno powinno być całkowicie jasne i toczenie o to sporu jest spieraniem się o fakty – a więc czymś, czego robić po prostu nie należy: Novak Djoković został wydalony z Australii nie dlatego, że stwarzał zagrożenie dla czyjegokolwiek zdrowia. Również nie dlatego, że nie ujawnił w dokumentach swojego wcześniejszego pobytu w Hiszpanii. Jedynym uzasadnieniem dla skasowania jego wizy przez rząd federalny – co podtrzymał ostatecznie australijski sąd federalny – były poglądy Djokovicia. Choć nie – tu nawet nie chodziło o jego poglądy, ponieważ gracz żadnych poglądów w związku ze swoim niezaszczepieniem się w kontekście turnieju Australian Open nie wyrażał. Ostatecznie chodziło jedynie o to, że gracz postanowił przyjechać na turniej, nie szczepiąc się. Samo to zostało uznane za groźną demonstrację niezależności i sprzeciwu wobec polityki australijskiego rządu. Warto przy okazji odnotować, że sąd federalny wyraźnie zaznaczył, iż rozpatrując sprawę, kierował się wyłącznie kwestią legalności rządowej decyzji, a nie merytoryczną oceną jej zasadności.

Warto najpierw obalić kilka uparcie powtarzanych mitów wokół tej sprawy. Jeden z nich – widziałem uparcie powtarzaną taką tezę na Twitterze – głosi, że Djoković do Australii nie mógł wjechać, nie będąc zaszczepionym. Nie jest to prawda. Faktycznie, Australia wymaga zaszczepienia od przyjeżdżających (obok testu PCR), natomiast nie musiało to dotyczyć zawodników przylatujących na AO pod warunkiem, że byli ozdrowieńcami w ciągu ostatnich sześciu miesięcy – i tak dokładnie było w przypadku tenisisty, który miał zaświadczenie z połowy grudnia.

Drugi mit to twierdzenie, że w swojej batalii przeciw Djokoviciowi australijski rząd bronił chwalebnej równości wobec prawa i sprzeciwiał się „kombinowaniu”, bo we wniosku wizowym Djokovicia odkryto wątpliwe punkty (pobyt w Hiszpanii w czasie obowiązkowej kwarantanny w Serbii). Otóż absurdem jest twierdzić, że Djoković musiałby „kombinować”, żeby dostać się na AO. Majątek Serba jest szacowany na ponad 200 mln dol. Ktoś z takimi pieniędzmi naprawdę nie musi się uciekać do wątpliwych kombinacji. Djoković mógł sobie kupić dowolne zaświadczenie o najwyższym stopniu autentyczności.

Przede wszystkim jednak trzeba zwrócić uwagę, jak w ostatniej fazie awantury rząd bronił przed sądem swojej arbitralnej decyzji o skasowaniu wizy dla sportowca. Uczynił to na zasadzie specjalnej prerogatywy, zawartej w art. 133C Ustawy o imigracji z 1958 r., federalny minister ds. imigracji, obywatelstwa, służb migracyjnych i spraw multikulturowych Alex Hawke, przywołując bliżej niesprecyzowane kwestie „zdrowia i porządku publicznego”. Ustawa daje ministrowi bardzo daleko idącą dowolność przy podejmowaniu takich decyzji, więc jest to posunięcie niezwykle trudne do podważenia z prawnego punktu widzenia. Warto zauważyć, że w krótkim oświadczeniu w tej sprawie minister Hawke nie wspomina o żadnym „fałszerstwie” ze strony Djokovicia.

Podstawa zdrowotna do cofnięcia Djokoviciowi wizy była praktycznie żadna, co zresztą przyznawali przedstawiciele australijskiego rządu, mówiąc, iż tenisista nie ma szans kogokolwiek zarazić. Tu, nawiasem mówiąc, warto przypomnieć, że Australia, rządzona we wręcz paranoicznym reżimie covidowym notuje obecnie – przy 81-procentowym zaszczepieniu – rekordowe liczby zakażeń (prawie 4 tys. przypadków na milion mieszkańców), aczkolwiek przy niskim wskaźniku zgonów (1,57 na milion, gdy w Polsce jest to ponad 9).
Ostatecznie rząd federalny przed sądem postawił na szczerość. Jego przedstawiciele stwierdzili, że jeśli niezaszczepiony Djoković pozostanie w kraju, stanie się totemem dla „antyszczepionkowców” (przy czym dla australijskiego rządu „antyszczepionkowcem” jest każdy, kto kwestionuje jakikolwiek element covidowego reżimu, nawet jeżeli sam jest zaszczepiony trzema dawkami) oraz – to dosłowne stwierdzenie jednego z prawników – może się stać „ikoną wolnego wyboru”. To bardzo wiele mówi o nastawieniu australijskich władz.
Ważne jest, że tenisista nie prowadził żadnej antyszczepionkowej agitacji. Nie przyjechał do Australii zagrzewać tłumów do buntu, ale grać. Reakcja australijskiego rządu przypominała reakcje komunistycznych rządów w Peerelu na sytuacje, gdy nasz kraj miał odwiedzić ktoś symbolizujący wolny świat. Czy chodziło o prezydenta de Gaulle’a, czy o prezydenta Geralda Forda, nie mówiąc już o Janie Pawle II. W kręgach Komitetu Centralnego i bezpieki natychmiast pojawiała się obawa, że nawet jeśli gość nie wypowie ani słowa krytyki na temat systemu, sama jego obecność będzie miała na ludzi „demoralizujący” wpływ.

Djoković nie musiał się nawet odzywać w kwestii restrykcji czy szczepień. Wystarczyłoby, że dałby pokaz mistrzowskiej gry – nie przyjąwszy szczepionki. Totalniacki australijski rząd już w tym widział zagrożenie.

Jasna sprawa, że tenisista padł również w jakiejś mierze ofiarą najczystszej, partyjnej polityki. Ponieważ w Australii wkrótce muszą się odbyć wybory parlamentarne, rząd Scotta Morrisona znalazł się w związku ze sprawą Djokovicia pod ostrzałem laburzystowskich konkurentów. Ich liderzy, w tym były premier Kevin Rudd, wskazywali, że rząd sam doprowadził do kryzysu, którego można by uniknąć, gdyby tenisiście odmówiono po prostu wizy na samym początku. W tej sytuacji, przy pikujących sondażach (pod koniec grudnia The Guardian pisał o spadku poparcia dla Morrisona o 19 punktów w ciągu roku), rząd tzw. centroprawicy musiał odegrać teatr i postawić się Djokoviciowi. To była zapewne również istotna motywacja dla zmiany linii argumentacji w ostatniej fazie sądowej batalii. Przedstawiając Djokovicia jako zagrożenie dla australijskiej stabilności, rząd bronił własnej polityki.

Można by spytać, jaki to miało sens wizerunkowy? Otóż – miało. Jakkolwiek może to zaskakiwać osoby w Polsce, nieśledzące wydarzeń na antypodach, przytłaczająca większość Australijczyków akceptuje zamianę ich kraju w wielki covidowy obóz. Sondaże nie pokazywały też niemal żadnej sympatii dla serbskiego tenisisty. W badaniu przeprowadzonym między 11 a 15 stycznia zadano pytanie, czy Djokoviciowi powinno się pozwolić pozostać w Australii i grać, skoro się nie zaszczepił. 15 proc. było to obojętne, 14 proc. odpowiadało twierdząco, zaś aż 71 proc. opowiadało się za wydaleniem tenisisty.

To nie powinno dziwić. Choć w Sydney czy Melbourne wybuchały gwałtowne protesty, szczególnie po decyzjach o obowiązkowych szczepieniach dla pracowników określonych sektorów gospodarki (np. budowlanego – listopad 2021), to w większości obywatele godzą się na niekończące się lockdowny, drakońskie kary za najdrobniejsze uchybienia czy na stworzenie budzących najgorsze skojarzenia obozów dla osób poddanych kwarantannie.

W sierpniu 2021 r. w Sydney (stan Nowa Południowa Walia) w jednym z parków trzy młode mamy z dziećmi w wózkach zostały ukarane mandatami po 1000 dolarów (ponad 600 euro, blisko 3 tys. zł) za rozmowę w grupie więcej niż dwóch osób z różnych adresów. Średnie wynagrodzenie w Australii to około 8,3 tys. dol. australijskich miesięcznie. W stanie Victoria za złamanie zakazu spotkań w domu lub na zewnątrz grozi kara w wysokości 5452 dol. (ok. 16 tys. zł). Policja może na miejscu nakładać mandaty w wysokości do 1817 dol. na osoby prywatne oraz 10 904 dol. na przedsiębiorców za złamanie zakazów. Sąd może orzec kary od 21 808 dol. dla osoby fizycznej (ponad 63 tys. zł) do aż 109 tys. dol. dla biznesu (ponad 300 tys. zł). Za nienoszenie maski obowiązuje mandat w wysokości 200 dol. Konkurencja polityczna przed wyborami nie jest pomiędzy wizją zamordyzmu a wizją wolności, ale raczej – podobnie zresztą jak w Polsce między opozycją (poza Konfederacją) a twardym rdzeniem PiS – między różnymi wariantami zamordyzmu.

Australia, całkowicie niesłusznie i błędnie kojarząca się w Polsce często z krajem wolności, dawno takim nie jest (jeśli była kiedykolwiek). To od dawna kraj przodujący m.in. we wdrażaniu poprawności politycznej w najbardziej paranoicznej postaci. Niektórym u nas się to podoba. Leszek Miller napisał na Twitterze, że chciałby zaimportować australijski rząd do Polski. Pojawiają się też bardzo nieprzemyślane i niemądre głosy, że Djokovicia należało wydalić za jego „foliarskie poglądy zaprzeczające nauce”. To skrajnie groźna linia argumentacji, ale nią zajmę się w kolejnym tekście.

Wiele osób obrusza się na stwierdzenie, że w Australii sanitaryzm stał się dominującą ideologią, protestując w ogóle przeciwko pojęciu „ideologii sanitarystycznej”. Jednak mało które zdarzenie równie jasno dowodzi jej istnienia, jak właśnie saga z Djokoviciem. Czym bowiem, w nauce o polityce, jest ideologia? To spójny system przekonań, wyjaśniających, obejmujących i opisujących wszystkie dziedziny życia lub ich większość. Cechą ideologii jest odporność na krytykę, zamknięcie na debatę, odrzucanie głosów krytycznych. Sanitaryzm podporządkowuje wszystko bezpieczeństwu zdrowotnemu i można go zakwalifikować do szerszego nurtu ideologicznego, który należałoby nazwać – to moja autorska propozycja – sekurytyzmem, czyli przekonaniem, że różnym wymiarom bezpieczeństwa (socjalnemu, zdrowotnemu, klimatycznemu, żywieniowemu itd.) można podporządkować wszelkie inne dziedziny życia, a także dowolnie odbierać i ograniczać prawa obywateli.

Pozostaje pytanie, gdzie na spektrum sekurytyzmu można umieścić Polskę? Ale to już temat na inne rozważania.

Poglądy wyrażane przez blogerów publikujących dla WEI mogą nie być zgodne z oficjalnym stanowiskiem think-tanku.

Inne wpisy tego autora

Dlaczego Ukraińcy mają chęć walczyć

Trudno analizować to, co dzieje na ukraińskich frontach, lecz jedno wydaje się pewne niezależnie od ostatecznego rezultatu: Władimir Putin się przeliczył. Nie doszacował zarówno zdolności

Justin Trudeau podziwia Chiny

Gdyby mnie ktoś dzisiaj zapytał, czy Kanada jest wciąż demokratycznym krajem, miałbym problem z odpowiedzią. Owszem, także dlatego, że nie jest dziś łatwo zbudować sensowną