Gdyby mnie ktoś dzisiaj zapytał, czy Kanada jest wciąż demokratycznym krajem, miałbym problem z odpowiedzią. Owszem, także dlatego, że nie jest dziś łatwo zbudować sensowną definicję demokracji. Chyba nikt myślący nie zgodzi się, że wystarczają wolne i uczciwe wybory. Sytuacja, by tak rzec, mocno się skomplikowała.
Warto tu zauważyć paradoks, który jednakże nie powinien nas zaskakiwać. Polska opozycja całkiem słusznie wskazywała wielokrotnie – ale i autor tego tekstu miał podobne wątpliwości – że podejście do zmian w państwie lub po prostu działań władzy, prezentowane przez rządzących w Polsce, jest niebezpieczne. Zgodnie z nim demokratyczny mandat uzyskany w wyborach upoważnia praktycznie do wszystkiego, „bo tego chcą wyborcy”. W rezultacie może się okazać, że pod koniec kadencji dostajemy całkowicie inny kraj niż na początku. Inny nie w wyniku zmian, które faktycznie były zapowiadane i za którymi wyborcy świadomie zagłosowali, ale inny strukturalnie w tych sferach, które w ogóle nie były przedmiotem kampanii wyborczej. Nie mówiąc już o bieżących poczynaniach władzy, która, podpierając się demokratycznym mandatem, potrafi najzwyczajniej łamać prawo – jak było choćby w przypadku ograniczeń epidemicznych.
Tymczasem w sprawie wydarzeń w Kanadzie nie słyszałem ani jednego głosu krytycznego ze strony polskiej opozycji. A przecież działania premiera Justina Trudeau wypełniają dokładnie przesłanki tego, co zarzuca się Jarosławowi Kaczyńskiemu: Trudeau otrzymał w ostatnich wyborach w 2021 mandat demokratyczny (w dodatku bardzo słaby – wyraźnie słabszy niż PiS w 2019 czy 2015 r.) i obecnie przekracza radykalnie jego granice. Opozycja milczy ani jednego głosu zainteresowania – ale cóż, wiadomo, kalizm. Przecież Trudeau robi w Kanadzie dokładnie to, czego pragnęliby w Polsce covidowi zamordyści najgorszego sortu i robi to, kierując się tą samą zasadą, która wzbudza takie oburzenie, gdy w oparciu o nią działa Kaczyński.
Nie miejsce tutaj, żeby opisywać w szczegółach, co właściwie w Kanadzie się dzieje. W zarysie jednak opowiedzieć to trzeba. Aczkolwiek nie jest tak łatwo odtworzyć bieżący stan rzeczy, bo media głównego nurtu albo o wydarzeniach nie informują wcale, ale z opóźnieniem, albo fragmentarycznie, albo wreszcie w zmanipulowany sposób. Obraz sytuacji trzeba sobie budować na podstawie niezależnych informacji, spływających z różnych stron, a te z kolei trzeba również traktować z rezerwą i starać się potwierdzać. Inna sprawa, że wiele momentów zostało wprost utrwalonych na nagraniach i wówczas trudno już mieć wątpliwości.
Generalnie Kanada jest jednym z najbardziej politpoprawnych państw świata, a dużą rolę we wprowadzaniu takiego reżimu odegrał rządzący krajem od 2015 r. 50-letni dzisiaj Trudeau. Pod względem wdrażania covidowych restrykcji państwo było w absolutnej czołówce. Rząd „liberalnego” premiera przejechał się po obywatelach walcem, kompletnie nie zwracając uwagi na czynniki takie jak kondycja małego biznesu, który bardzo z powodu restrykcji ucierpiał, czy stan psychiczny dzieci, wysyłanych na zdalną naukę i zmuszanych do noszenia w szkole masek przez cały czas.
Czarę goryczy, jak wiadomo, przepełnił wymóg szczepień dla kierowców przekraczających granicę z USA, którzy w przeciwnym wypadku musieliby poddawać się dwutygodniowej kwarantannie. To była bezpośrednia przyczyna utworzenia Konwoju Wolności. Jednak bardzo szybko protest przestał być inicjatywą branżową, a stał się wyrazem sprzeciwu tej części Kanadyjczyków, którzy mają dość deptania ich swobód. Stąd postulat zniesienia wszystkich covidowych restrykcji, z którym kierowcy przyjechali już do Ottawy. Tu ważna uwaga: postulat ten pojawił się w czasie, gdy w pełni zaszczepione jest w Kanadzie ponad 80 proc. obywateli, a kolejne państwa Zachodu swoje restrykcje znoszą. Mało tego, w Kanadzie spada liczba odnotowywanych przypadków covid, a także liczba zgonów wiązanych z tą chorobą (co nie oznacza, że z niej wynikających).
Są zatem wszelkie przesłanki, żeby odchodzić całkowicie od restrykcji. Premier Trudeau postanowił jednak zrobić z Kanady Szwecję à rebours i nie tylko kagańca nie poluzowywać, ale wręcz go zacisnąć, czego wyrazem są takie regulacje jak nakaz noszenia przez dzieci masek przez cały czas obecności w szkole, również na przerwach. Trudno tu już doprawdy znaleźć jakiekolwiek, nawet najbardziej śladowe i dęte uzasadnienie medyczne. Pozostaje jedynie polityka.
Gdy kierowcy zjawili się w Ottawie w swoich ciężarówkach (i nie tylko, bo dołączyło do nich wielu obywateli pracujących w innych zawodach), niemal natychmiast zostali przez Trudeau naznaczeni jako wichrzyciele, choć ich protest był całkowicie pokojowy i tego bardzo mocno pilnowano. Zresztą kto oglądał filmy z kanadyjskiej stolicy, również te pokazujące moment pacyfikacji demonstracji przez policję, mógł być zaskoczony spokojną postawą uczestników. Nie ma porównania z naprawdę gwałtownymi starciami, jakie widzieliśmy choćby w Belgii, Holandii czy swego czasu w Wielkiej Brytanii.
Trudeau odmówił jakichkolwiek rozmów z protestującymi, od początku oskarżając ich o to, że są hałaśliwą garstką inspirowaną przez Kreml (tak, takie absurdy padały całkowicie oficjalnie), nie reprezentują stanowiska Kanadyjczyków, a ich działania są podszyte nienawiścią. Ten przekaz powielały ottawskie elity. W końcu, wobec determinacji części demonstrantów, premier sięgnął po niewykorzystywany nigdy dotąd akt o stanie nadzwyczajnym, a na blokujących obszar w centrum miasta nasłał policję. Sceny tratowania spokojnie stojących ludzi przez policjantów na koniach zostaną zapamiętane jako symbol.
Wydaje się jednak, że choć protest w centrum stolicy został rozbity, a wielu jego przywódców i uczestników znalazło się w areszcie, nie stłumiło to oporu wobec polityki premiera, bo ludzie zaczęli się zbierać w innych punktach kraju. Jaki będzie dalszy ciąg – zobaczymy.
Co właściwie wyprawia Trudeau i dlaczego? – można, a nawet trzeba sobie zadać takie pytania. Czy jest to jakiś poligon, na którym przedstawiciele określonego światopoglądu chcą przetestować, jak daleko mogą się posunąć? Teza, którą oponenci spławią jednym pstryknięciem palcami i uznają za „teorię spiskową”, w istocie nie jest żadnym nonsensem. Jest całkowicie uprawnioną hipotezą.
Zastanówmy się, znowu odwołując się do tego, w jaki sposób polska opozycja opisuje Jarosława Kaczyńskiego. Działania prezesa PiS, jego podejście do obywateli, do ich wolności, do biznesu jest – znów słusznie – diagnozowane jako między innymi mające źródło w jego osobistej historii politycznej, włączając tę z czasów Peerelu. I jest to przecież uzasadnione podejście: liderzy bardzo często proponują i próbują wcielać w życie wartości i projekty, które wzięły się z ich doświadczeń, prywatnych fascynacji, życiowych doświadczeń. Dlaczego Kaczyński na przykład tak tępo parł do wdrożenia piątki dla zwierząt? Dla każdego, kto zna jego poglądy od początku lat 90. było jasne, że prozwierzęca fiksacja prezesa PiS jest głęboko zakorzeniona w jego osobowości.
Dlaczego w przypadku Trudeau miałoby być inaczej? Nie jest żadnym tropieniem fikcyjnego spisku wskazanie, że premier Kanady był uczestnikiem szkoły młodych globalnych liderów (Young Global Leaders), projektu Klausa Schwaba, szefa Światowego Forum Ekonomicznego i autora koncepcji wielkiego resetu. Tezy Schwaba także nie są żadną „teorią spiskową” – są zawarte w jego książkach, w tym „Czwartej rewolucji przemysłowej”. Ich nieodzownym elementem jest potraktowanie obywateli nie jako suwerena, ale jako masy, z której trzeba ulepić nowego człowieka, podatnego jak pies Pawłowa na impulsy płynące ze strony władzy oraz wielkich korporacji. Jasne musi być, że projekty takie jak YGL służą formatowaniu ich uczestników w określony sposób – inaczej przecież nie miałyby sensu z punktu widzenia ich organizatorów. Służą również budowaniu sieci powiązań.
W listopadzie 2013 r. w Toronto odbyło się spotkanie z Trudeau, wówczas świeżo upieczonym (od kwietnia) liderem Partii Liberalnej. Spotkanie było zatytułowane „Justin Unplugged” („Justin bez prądu” – na wzór kameralnych koncertów znanych muzyków), a zapowiadano je hasłem „Panie, poznajcie swojego przyszłego premiera” (Ladies, meet your future Prime Minister), co zresztą od razu zostało skrytykowane jako „seksistowskie”. Wstęp kosztował 250 dolarów.
W sieci krąży krótkie nagranie z tego spotkania. Trudeau odpowiada tam na pytanie, jaki kraj jest dla niego wzorem. Przyszły premier oznajmia, że podziwia Chiny, bo – jako że jest to właściwie dyktatura – można tam na pstryknięcie palca wprowadzać zieloną gospodarkę. Następnie, odnosząc się do wówczas urzędującego premiera Kanady z Partii Konserwatywnej Stephena Harpera, Trudeau mówi: „Jest tam elastyczność, o której marzy Stephen Harper: mieć dyktaturę, w której mógłby robić, co by chciał”. Minęło zaledwie dziewięć lat i rzekome marzenie Harpera realizuje w praktyce Trudeau.
Można oczywiście uznać, że wypowiedź Trudeau była ironiczna, ale jednak nie do końca. Wskazuje na to nie tylko jej ton, ale też przykład, jaki wskazał: zielony ład. W gruncie rzeczy to niezwykle znamienne słowa. Trudeau, wówczas być może jeszcze nie całkiem świadomie, wskazał na kierunek, w którym „liberalne” elity chcą iść: przymuszenia ludzi do koncepcji, na które oni wcale nie mają ochoty. Tak jak właśnie jest z zielonym ładem. Oczywiście to skomplikowane zjawisko i proces, bo częścią owego przymuszania jest intensywne pranie mózgów i stopniowe przesuwanie okna Overtona. Tu ogromną rolę grają różne Grety Thunberg i inne Hałabały (sapienti sat); przymus jest zarezerwowany dla tych, którzy mimo to będą stawiać opór i upierać się między innymi przy tym, że nikt nie ma prawa odbierać im wyboru, jak chcą żyć. A przecież właśnie odebranie tego wyboru jest kwintesencją zielonej polityki, całkiem otwarcie wyrażaną choćby przez Fransa Timmermansa, gdy mówi o Fit For 55, albo przez Sylwię Spurek, gdy stwierdza, że „twój talerz nie jest twoją prywatną sprawą”.
Gdy natomiast spojrzymy na obecną sytuację w Kanadzie, dzieje się dokładnie to właśnie: ta część obywateli, która nie podporządkowała się zamordyzmowi i odmawia zobaczenia pięciu palców, choć w istocie O’Brien pokazuje tylko cztery, musi zostać rozjechana. Dosłownie – stratowana końmi. Perwersja polega na tym, że wszystko to dzieje się formalnie w granicach prawa, że robią to funkcjonariusze policji, a nie milicji, a Trudeau faktycznie wygrał wybory (choć nie procentowo). A jednak każdy, kto ma jako takie wyczucie demokracji w jej prawdziwej postaci, czuje choćby instynktownie, że tu coś nie gra.
Trzeba tu przypomnieć o kilku fundamentalnych kwestiach.
Po pierwsze – z samego faktu, że coś jest prawem, nie wynika jeszcze, że jest to dobre i słuszne. Nawet jeśli prawo wprowadzono w ramach demokratycznej procedury. Koncepcję Ich hab nur Befehle ausgeführt! („Ja tylko wykonywałem rozkazy!”) znamy aż za dobrze – wiadomo, skąd. Dlatego właśnie powstała tuż po wojnie formuła Radbrucha, zaprezentowana przez tego antynazistowskiego niemieckiego prawnika w słynnym wystąpieniu radiowym „Pięć minut filozofii prawa”. (O okolicznościach jej sformułowania pisałem w 2018 r. na blogu WEI przy okazji innej kwestii).
Po drugie – obywatele mają prawo nie tylko protestować przeciwko złemu ich zdaniem prawa. Mają również w pewnych okolicznościach prawo wypowiedzieć posłuszeństwo złej władzy, obojętnie, jaką ma legitymację. W tej sprawie można się odwołać nie tylko do najnowszej historii totalitaryzmów, z których część pojawiała się w wyniku demokratycznego wyboru, ale też do Arystotelesa i św. Tomasza.
Po trzecie – wolność jest cechą przyrodzoną człowieka. Nie każdy protest ma identyczną wagę. Całkiem czym innym jest demonstracja, której uczestnicy domagają się wprowadzenia rozwiązań wolność w istocie krępujących, choć często odbywa się ona pod zgoła odwrotnymi hasłami (znów przychodzi na myśl „Rok 1984”); czym innym zaś taka, która żąda, aby zwrócić ludziom wolność naprawdę. I z taką mieliśmy tu do czynienia.
Na kanadyjskie doświadczenie trzeba spojrzeć szerzej i sięgnąć dalej. Jasne, że Trudeau robi, co robi, korzystając z wielokrotnie przeze mnie analizowanego pretekstu w postaci bezpieczeństwa, w tym wypadku zdrowotnego. Lecz przecież mógłby to być dowolny inny pretekst, oparty na tej ogólnej podstawie. Bezpieczeństwo jest dzisiaj podstawową walutą, za którą ludzie sprzedają swoją wolność, czy idzie o epidemię, czy o motoryzację, czy o inwigilację. Trudeau – inaczej niż Scott Morrison w Australii – natrafił jednak na opór bardziej znaczący, niż się prawdopodobnie spodziewał. Dlatego właśnie Kanada jest tak interesującym przypadkiem, w którego sprawie znacząco milczą dzisiaj wszyscy etatowi obrońcy praw człowieka z Amnesty International na czele.
Poglądy wyrażane przez blogerów publikujących dla WEI mogą nie być zgodne z oficjalnym stanowiskiem think-tanku.