Tak rządy fedrowały przy węglu!

Doceniasz tę treść?

„Ludzie uczą się błędach, aczkolwiek powinni na uniwersytetach”. Niestety ta zgrabna paremia nie sprawdza się w praktyce. Na błędach też się uczą. Zwłaszcza, gdy nie płacą za nie ci, który je popełniają, tylko inni. A tak jest w sektorze energetycznym. Rząd przerzuca właśnie na samorząd odpowiedzialność za to, że węgla nie będzie. Co oznacza, że go nie będzie. Bo jakby był, to by wyszło na to, że jest dzięki samorządom, a do tego rząd dopuścić przecież nie może.

Jakby było zimno zimą (może dzięki globalnemu ociepleniu jednak nie będzie, co by dopiero było paradoksem), to tu kilka wyjaśnień, dlaczego będzie. Będzie dłużej niż zwykle, dzięki kolejnym planom rządzących, którzy rządzą do dziś, o rządach których przypomnę, co wcześniej pisałem.

Górnictwo „przychodowe”, a nie „dochodowe”

Zacząć trzeba od węgla, po który ustawiają się kolejki. Za „komuny” węgiel był „czarnym złotem”. Czarny był, owszem. Ale górnictwo nie było „dochodowe”, tylko „przychodowe”. Przynosiło przychód w dewizach, których łaknęły rządy, bo ich inny produkt „eksportowy” – czyli komunistyczna ideologia – nie cieszył się popytem i do jego „eksportu” też trzeba było dopłacać. „Też” – bo do eksportu węgla „też” dopłacano.

W roku 1989 powstała szansa na zmiany. Ale państwo z niej świadomie zrezygnowało! Górnictwu wyznaczono rolę „kotwicy antyinflacyjnej”. Węgiel był podstawowym nośnikiem energii, więc jego niska cena miała być sposobem na ograniczanie wzrostu cen. Jota w jotę jak teraz. Utrzymano wiec urzędowe ceny węgla, choć uwolniono prawie wszystkie pozostałe. Mimo, że w latach 1989-1992 jednostkowe koszty jego wydobycia rosły w stopniu mniejszym niż inflacja, nastąpiła koncentracja wydobycia – liczba ścian czynnych obniżyła się z 861 w 1989 roku do 654 w roku 1992, a średnie wydobycie z jednej ściany wzrosło i nastąpiła redukcja zatrudnienia z ok. 415 tys. osób w 1989 r. do ok. 350 tys. w 1992 r., to ceny urzędowe węgla utrzymywane poniżej kosztów jego wydobycia czyniły branżę nierentowną. A państwo podwyższyło koszty wydobycia przy pomocy podatków. 1 stycznia 1992 roku nastąpiło „ubruttowienie” wynagrodzeń w związku z wejściem w życie ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych. Z punktu widzenia wynagrodzeń netto górników zabieg był neutralny. Ale nie z  punktu widzenia kopalń – gdyż składki ubezpieczeniowe zaczęły być naliczane od wynagrodzenia brutto, czyli podwyższonego „wirtualnie” o wysokość zaliczek na podatek dochodowy – czyli 20 proc.!

I był jeszcze „popiwek” – podatek od „ponadnormatywnego wzrostu wynagrodzeń”. Kopalnie musiały płacić więcej górnikom, bo rząd chciał, żeby nie jeździli do Warszawy palić opon i wybijać szyby w ministerstwach (tak było) i musiały też od tych rosnących wynagrodzeń zapłacić rządowi podatek.

Deprecjacja złotego i wyznaczenie kursu dolara

Jako drugą „kotwicę antyinflacyjną” rząd wyznaczył kurs dolara. Najpierw dokonano deprecjacji złotego. 31 grudnia 1989 roku za USD trzeba było zapłacić na rynku 7500 zł (po denominacji 7,5 zł). 1 stycznia 1990 roku kurs państwowy ustalono na 9500 zł, żeby ludzie nie „wykupili dolarów”, co groziłoby „wyczerpaniem rezerw walutowych”.

W 1990 roku przy średnim koszcie wydobycia 1 tony węgla według ówczesnego kursu 20 USD, średnia cena węgla eksportowanego wynosiła 50 USD, a urzędowa jego cena w Polsce w przeliczeniu na USD – 12 USD. Ale polskie huty i elektrownie nie miałyby czym „palić w piecach”, gdyby kopalnie węgiel eksportowały, więc rząd przeprowadził kolejną „interwencję”, wprowadzając podatek eksportowy na węgiel w wysokości 80 proc.! W efekcie nieopłacalna dla kopalń sprzedaż węgla w kraju była mniej nieopłacalna, niż opłacalna przed opodatkowaniem sprzedaż za granicę!

Czytaj więcej  TUTAJ.

 

Walczymy o wolność dzięki wsparciu naszych przyjaciół i sympatyków. Dorzuć się do walki o wolność! Wesprzyj nas.

Inne wpisy tego autora