Czy Putin może użyć bomby jądrowej? Historia pokazuje, że najbliżej uruchomienia mechanizmu samozniszczenia ludzkości był – i to wielokrotnie – najkapryśniejszy z tyranów: przypadek.
Zgodnie z symulacjami dostępnymi na stronie nuclearsecrecy.com, gdyby w samo centrum Warszawy uderzyła rosyjska rakieta Topol (SS-25) o mocy 800 kiloton (53-krotnie silniejsza niż ta zrzucona na Hiroszimę), bezpośrednie skutki eksplozji byłyby odczuwalne w promieniu 10,9 km, przy czym szanse na przeżycie w promieniu 2 km od eksplozji wynosiłyby 0 proc. W mgnieniu oka zginęłoby ponad 400 tys. osób, a ponad 0,5 mln zostałoby rannych. Tych, którzy przeżyliby uderzenie i nie znaleźli odpowiedniego schronu, czekałby śmiertelny opad radioaktywny.
O to – czyli o atak atomowy na kraje rzekomo wrogie Rosji, w tym Polskę – przy różnych okazjach apelował Władimir Żyrinowski, lider rosyjskiej Partii Liberalno-Demokratycznej. Przez lata nawet w Rosji on sam uchodził za pieniacza, a jego apele za absurdalne. Dzisiaj jest inaczej. Zawoalowane sugestie użycia broni jądrowej przeciw Ukrainie czy Polsce padają z ust kremlowskich oficjeli, a już otwarcie wypowiadane są przez ekspertów rosyjskich na antenie państwowych kanałów TV. Czy należy się tych gróźb obawiać? Czy powinny one powstrzymywać Polskę przed zaangażowaniem w pomoc Ukrainie? I jak wysokie jest dzisiaj ryzyko wybuchu globalnej wojny jądrowej?
Problemy z komunikacją
Zamach na World Trade Center z 11 września 2001 r. oraz katastrofa promu Columbia, która miała miejsce 1 lutego 2003 r. Co te wydarzenia mają wspólnego z ryzykiem jądrowym?
Jak zauważa James Surowiecki, który szczegółowo je analizuje w bestsellerowej „Mądrości tłumów”, zamachu na WTC nie udaremniono, gdyż agencje wywiadu były zorganizowane w sposób, który uniemożliwiał płynny i efektywny obieg istotnych informacji. Dlaczego? Po II wojnie światowej służby wywiadu rozdrobniły się – oprócz CIA powstały National Security Agency, National Imaginery and Mapping Agency, National Reconnaissance Office i Defense Intelligence Agency, z którymi niemal nie współpracowało FBI, czyli policja federalna. „Zamiast w centralną bazę informacji i analiz, amerykańskie służby przekształciły się w zbieraninę praktycznie niezależnych grup. (…) Problemem był rodzaj decentralizacji tych służb. (…) Nie istniał mechanizm, który wykorzystywałby zbiorową mądrość maniaków komputerowych NSA, szpiegów CIA i agentów FBI. Była decentralizacja, nie było agregacji” – pisze Surowiecki. Był szum, ale nikt nie wychwytywał sygnału. Z kolei w przypadku katastrofy Columbii sygnał był, ale został zignorowany. Gdyby tak się nie stało, załoga wahadłowca mogłaby przeżyć.
Przypomnijmy: w chwili gdy wahadłowiec przechodził przez atmosferę po starcie, przy zewnętrznym zbiorniku paliwa oderwał się fragment pianki i zahaczył o lewe skrzydło. Po naradach i konsultacjach uznano, że nic poważnego nie mogło się stać, a jeśli się stało, to i tak nie można już z tym nic zrobić. Columbia spłonęła i rozpadła się, wchodząc w atmosferę przy lądowaniu. Siedem osób zginęło. Dlaczego awarię ignorowano? Misją wahadłowca zarządzała komórka NASA o nazwie Mission Management Team (MMT) złożona z ekspertów, którzy – jak się potem okazało – głównie sobie potakiwali i klepali się po plecach. Inżynier NASA Don McCormack otrzymał co prawda informację od zespołu szacującego rozmiar możliwej awarii DAT, że sprawa może być poważna, ale nie podzielił się nią z szefową MMT. Komórka, podobnie jak załoga statku, uległa „błędowi konfirmacji”, który – jak pisze Surowiecki – „powoduje, że osoby podejmujące decyzje nieświadomie szukają danych, które potwierdzają ich intuicyjne wnioski. Problemy te pogłębiła dodatkowo ufność MMT w to, że wie więcej niż w rzeczywistości. (…) Uważa się, że NASA to instytucja merytokratyczna, a jej organizacja tworzy się oddolnie. W rzeczywistości jest silnie zhierarchizowana. (…) W MMT brakowało różnorodności w sensie rozumienia pojęć, czy posiadanej wiedzy”.
Tak więc do obu tych tragedii – zamachu na WTC i katastrofy Columbii – nie musiało wcale dojść, lecz stało się tak w wyniku serii komunikacyjnych błędów.
To właśnie pomyłki, do których może dojść wskutek zupełnie przypadkowych wydarzeń, stanowią potencjalny zapalnik konfliktu jądrowego.
Seria nieszczęśliwych zdarzeń
Historia pokazuje, że wielokrotnie byliśmy już o krok od wybuchu nuklearnego konfliktu lub przynajmniej od nieumyślnego spowodowania eksplozji jądrowej. Max Rosen, twórca serwisu Ourworldindata.com, w artykule „Broń nuklearna: Dlaczego zmniejszenie ryzyka wojny nuklearnej powinno być kluczową sprawą dla naszego pokolenia” przytacza 13 takich sytuacji, zaczynając od tego, że dotyczą głównie arsenału amerykańskiego, gdyż Związek Radziecki podobne zajścia skrzętnie ukrywa. I tak w 1957 r. spuszczono bombę jądrową nad Nowym Meksykiem. Przypadkiem! Na szczęście nie wybuchła. Rok później podobne zdarzenie miało miejsce nad Karoliną Południową. Bomba wypadła, niszcząc dom, ale głowica nuklearna została w luku samolotu. W 1961 r. to samo spotkało Karolinę Północną. Wybuchowi zapobiegły odpowiednie zabezpieczenia. W 1966 r. nad Hiszpanią bombowiec B-52 zderzył się z innym samolotem. Dwie z czterech bomb wybuchły, ale w sposób „konwencjonalny”, tj. nie nastąpiła detonacja głowic nuklearnych. Z kolei w 2007 r. jeden z bombowców latających nad Dakotą Północną uzbrojono – przez przypadek – w siedem rakiet jądrowych. Na szczęście wojskowi w porę się zorientowali, że doszło do pomyłki.
Samo posiadanie arsenału nuklearnego naraża nas na katastrofę za sprawą prozaicznego ludzkiego błędu. Najbliżej byliśmy w 1962 r., w trakcie kryzysu kubańskiego, gdy to ZSRR umieściło na Kubie pociski balistyczne. Jeden z sowieckich okrętów podwodnych, dysponujący torpedami jądrowymi, stracił łączność z Moskwą i – jak pisze Rosen – nie miał pewności, czy aby nie wybuchła właśnie wojna z USA. Dodatkowo krążyły wokół niego amerykańskie niszczyciele, potęgując napięcie. Kapitan jednostki miał we wzburzeniu powiedzieć: „Zdmuchniemy ich teraz! Umrzemy, ale zatopimy ich wszystkich. Nie przyniesiemy wstydu naszej marynarce!”. Na szczęście w końcu wyperswadowano mu odpalenie torpedy.
W 1972 r. na ekranach dowodzenia armii USA pojawił się alarm: „ZSRR rozpoczęło atak jądrowy na USA!”. W odpowiedzi przygotowano do odpalenia amerykańskie głowice. I znów w porę zorientowano się, że alarm nastąpił w wyniku omyłkowego przesłania do kwatery dowodzenia zwykłej… symulacji ataku jądrowego przeprowadzanej podczas ćwiczeń wojskowych.
W 1983 r. z kolei radzieckie systemy ostrzegania wychwyciły wystrzelenie pięciu rakiet jądrowych przez USA. Jeden z oficerów doszedł jednak do prawidłowego wniosku, że gdyby USA chciały zniszczyć ZSRR, wystrzeliłyby więcej rakiet. Jego dowódcy zgodzili się, że to fałszywy alarm, i nie zarządzili odwetu. 12 lat później podobna sytuacja miała miejsce, gdy światło wyemitowane w wyniku eksplozji norweskich rakiet badawczych zmyliło rosyjskie komputery, które zinterpretowały je jako ślad po wystrzeleniu głowic jądrowych. Prezydent Jelcyn otworzył atomową walizkę. Do naciśnięcia guzika nie doszło, ale było blisko. Mimo że Norwegowie poinformowali Rosję o swoich eksperymentach, wiedza ta nie dotarła do nadzoru wojskowego. Choć o użyciu broni atomowej decydują dowodzący armią, to proces przekazywania im informacji może być zaburzony – wychwycenie pomyłki to czasami kwestia jednej przytomnej osoby w pokoju. Co, jeśli jej zabraknie? Skoro takie instytucje jak NASA czy CIA popełniają fundamentalne błędy komunikacyjne, nie można ich wykluczyć w sztabach nadzorujących arsenały jądrowe. Szansa na to rośnie, gdy potencjalni wrogowie nie komunikują się ze sobą. Gdy dzisiaj USA próbują otworzyć kanał komunikacji z Rosją, to m.in. właśnie po to, by nie doszło do eskalacji konfliktu na Ukrainie w stronę wojny jądrowej.
Jeśli chcesz przeczytać więcej, kliknij TUTAJ.