Z Nielsem Thygesenem rozmawia Sebastian Stodolak
Jest pan współtwórcą strefy euro. Nazwałby pan ten projekt udanym?
Tak. Co do zasady to sukces.
W czerwcu inflacja w strefie euro sięgnęła 8,6 proc. Bułgarski ekonomista Krassen Stanchev zauważył w wywiadzie dla DGP, że Europejski Bank Centralny nie ma aż takiej swobody w walce z inflacją jak kraje spoza strefy euro. Zgadza się pan z taką perspektywą?
Tak, to trafna obserwacja. Ja sam pochodzę z Danii, która do strefy euro nie należy, ale i tak nasza waluta jest tak powiązana z euro, że nasz bank centralny musi robić to samo co ECB. Nie mamy możliwości niezależnego ustalania stopy procentowej. Podobnie jest w Chorwacji czy Bułgarii, które wkrótce mają przyjąć euro. Ale to tak na marginesie.
Problemem specyficznym dla ECB jest sytuacja, w której należałoby podnieść stopy procentowe, bowiem każdy kraj członkowski jest w innym momencie cyklu koniunkturalnego i ma inny stan finansów państwa. Efekty mogłyby więc gdzieniegdzie wywołać recesję albo kryzys zadłużenia. Tego ograniczenia nie mają Bank Anglii, Bank Japonii czy amerykańska Fed. Takie restrykcje mają swoje plusy i minusy. Gdy możesz korzystać z narzędzia stóp procentowych bez ograniczeń, musisz nieustannie kalkulować, czy aby nie przesadzasz, czy nie podnosisz ich zbyt szybko, ryzykując recesję. Banki centralne dysponujące taką swobodą są w praktyce ograniczone wiedzą, jaką mają na temat rynków i ich możliwych reakcji. Dlatego np. w USA eksperci wróżą recesję w przyszłym roku.
Czyli koniec końców EBC jest w lepszej sytuacji, bo przynajmniej wiadomo, czego zrobić nie może?
Tego nie powiedziałem. EBC musi dbać o integralność strefy euro i to ogranicza jego posunięcia. Gdy w USA rosną stopy procentowe, oprocentowanie obligacji korporacyjnych rośnie szybciej niż rządowych, ale ze względu na swoją specyfikę Stany Zjednoczone nie muszą na to koniecznie reagować. W strefie euro sytuacja jest inna. Oprocentowanie obligacji różnych krajów rosłoby w razie podniesienia stóp procentowych w różnym tempie, wolniej np. w przypadku Hiszpanii czy Grecji. Inwestorzy straciliby motywację, by kupować dług tych krajów – i kryzys zadłużenia gotowy.
Gdybyśmy jednak mieli mówić wyłącznie o zwalczaniu inflacji w strefie euro, to czy lato 2022 r. byłoby właściwym momentem do podnoszenia stóp przez ECB?
Porównajmy EBC z Fed. Jasny sygnał, że nadchodzi inflacja, amerykański bank centralny otrzymał już w zeszłym roku. Właściwie to wygenerowali własną inflację, wdrażając olbrzymie programy fiskalne zarówno za Trumpa, jak i za Bidena. Niektórzy ekonomiści, np. Larry Summers, przestrzegali przed inflacją, ale Fed uznał, że będzie ona przejściowa i że jest w stanie sobie z nią poradzić, więc nie robił nic aż do końca 2021 r. W Europie sytuacja była mniej dramatyczna, gospodarki nie były tak przegrzane jak amerykańska. Gdy ceny w zeszłym roku zaczęły rosnąć, a na rynku energii pojawiły się deficyty, EBC zadecydował, że zakończy swój program wykupu aktywów, czyli luzowanie ilościowe.
Czyli użył innego narzędzia niż podniesienie stóp procentowych.
Tak. W efekcie oprocentowanie obligacji europejskich rządów wzrosło. Ale od tamtej pory EBC nie podnosił stóp procentowych, gdyż wzrosty cen, które zanotowaliśmy w tym roku, były spowodowane głównie przez wyższe koszty energii i surowców w wyniku wojny w Ukrainie. Jesteśmy w innej sytuacji niż USA.
Obecna inflacja ma inne przyczyny w zależności od regionu, więc należy ją zwalczać innymi metodami? Dobrze rozumiem?
Tak, choć pozornie inflacja wszędzie wygląda podobnie. Zarówno w USA, jak i w Europie wynosi średnio 8 proc. W Europie głównym powodem inflacji jest kryzys energetyczny, który przyspieszył kosztowną, ale i tak przewidywaną transformację energetyczną. Tego problemu nie mają ani w USA, ani w Japonii. Stany są energetycznie samowystarczalne. Nie mają tego dodatkowego problemu, że ktoś odciął im dostawy surowców, nie muszą szukać alternatyw.
Wojna w Ukrainie nie jest chyba jedyną przyczyną inflacji w Europie…
Zauważmy, że ożywienie gospodarcze po pandemii było silniejsze, niż spodziewali się tego ekonomiści, także ci z EBC. Pojawiła się presja popytowa i problem ze znalezieniem pracowników, by jej sprostać. Mamy więc w Europie także wewnętrzne tendencje proinflacyjne, które same z siebie nie są szczególnie silne, ale w połączeniu z cenami energii i ogólnym spowolnieniem w międzynarodowej wymianie handlowej tworzą już dość poważny problem. Trudno będzie sprowadzić inflację do poziomu 2 proc. Europa jest w pewnym sensie w trudniejszej sytuacji niż USA, bo ma ograniczone ruchy, jeśli chodzi o zdolności produkcyjne w sektorze energii. Owszem, możemy zbudować trochę więcej OZE, ale to trwa, więc w krótkim okresie podaż będzie niewystarczająca, co utrzyma wysokie ceny.
To znaczy, że powinniśmy się z inflacją w Europie pogodzić?
Nie. Jeśli inflacja będzie wysoka, to w końcu rozleje się na inne sektory i na rynek pracy. Najświeższe prognozy wzrostu wynagrodzeń w Europie nie są kompatybilne z inflacją na poziomie 2 proc., lecz raczej 3,5 proc. Nie należy więc spoczywać na laurach.
Cały wywiad dostępny tutaj