Zbrodnie do wyleczenia

Doceniasz tę treść?

Konflikt ukraińsko-polski po I wojnie światowej był nieunikniony, ale dla obu narodów okazał się tak bolesny, że do dziś regularnie powracają po nim bóle fantomowe. Bo choć same przyczyny wrogości odcięto, nie przyniosło to uleczenia pamięci o zbrodniach.

 

Mówienie o ostatnich stu latach relacji polsko-ukraińskich nie jest wcale takie trudne. Wystarczy dostrzec, iż nie są czymś nadzwyczajnym w historii Europy, a także świata. Z tego też można wysnuwać nadzieję na przyszłość.

Zacznijmy od tego, że jeśli umieścić dwie nacje, gorąco marzące wyłącznie o własnym państwie na jednym terytorium, to nieuchronnie wezmą się one za łby. Ten scenariusz jest regułą, która udowadniała swą uniwersalność setki razy w dziejach świata. Mówi ona również o tym, iż biorący udział w walce o terytorium są święcie przekonani, że uczestniczyli w czymś nadzwyczaj oryginalnym. Niezależnie czy są to Żydzi i Palestyńczycy, Serbowie i mieszkańcy Kosowa lub Bośni, czy też może Tutsi i Hutu. Choć przecież za każdym razem sednem sprawy jest walka o prawo własności do terytorium oraz możność wyznaczania na nim własnych reguł, które muszą potem respektować wszyscy jego mieszkańcy.

 

Wyścig po państwo

Po I wojnie światowej walkę o terytorium, nazywane w czasach panowania nad nim Habsburgów – Galicją Wschodnią, wygrali Polacy. W efekcie czego ok. 5 mln Ukraińców od 1921 r. zostało, chcąc nie chcąc, obywatelami II Rzeczpospolitej. Dla ukraińskich elit był to szok, ponieważ w ciągu zaledwie trzech lat nastąpiło odwrócenie sytuacji o 180 stopni.

Oto w lutym 1918 r. Berlin zdecydował się uratować, upadającą pod ciosami bolszewików, Ukraińską Republikę Ludową. Państwa Centralne tak bardzo potrzebowały wówczas zboża, że nie tylko akceptowały roszczenia ukraińskie do Krymu i ziem po wschodniej stronie Morza Azowskiego, ale też wystawiły do wiatru Polaków. Choć przecież półtora roku wcześniej II Rzesza i Austro-Węgry obiecały Aktem 5 listopada odbudowę Królestwa Polskiego. Zamiast dotrzymania tej obietnicy, Berlin i Wiedeń zagwarantowały przedstawicielom URL w traktacie podpisanym 9 lutego 1918 r. w Brześciu, iż do Ukrainy zostanie dołączona nawet Chełmszczyzna i części Podlasia. Jeśli szukać symbolicznego punktu, w którym rozpalony został nowożytny konflikt polsko-ukraiński o terytoria, to był to właśnie ten dzień. Jednocześnie ościenne mocarstwa dostrzegły, jak łatwo da się spożytkować taki stan rzeczy dla własnej korzyści.

Ówczesne reakcje aż kipiały od emocji, odesłane potem w zapomnienie przez jeszcze tragiczniejsze wydarzenia. „Od dnia dzisiejszego Ukraińska Republika Ludowa, urodzona na nowe życie, wstępuje w rząd państw jako samodzielne mocarstwo” – przekazał „Dziennikowi wileńskiemu” 9 lutego z Brześcia delegat URL Aleksander Sewrjuk.

„Słusznie nazwano to «czwartym rozbiorem Polski»” – notowała w dzienniku cztery dni później, przybywająca we Lwowie działaczka społeczna Zofia Romanowiczówna. W tym samym czasie w Cieszynie kapelan wojskowy Dominik Ściskała opisywał: „Przez całą Polskę przeszedł jeden krzyk oburzenia”. W Krakowie lojalny dotąd wobec cesarza Franciszka Józefa urzędnik Jerzy Jampolski zapisał: „Za jednym zamachem wszelkie nici, jakie zostały zadzierzgnięte między ludnością a władzami austriackimi, zostały zerwane; szalony gniew i wściekłość ogarnęły najspokojniejszych”.

Nie posiadający wciąż własnego państwa Polacy ogłosili w każdym z zaborów … strajk generalny. „W Galicji, udał się znakomicie i zespolił cały naród” – wspominał w swoim pamiętniku lider PPS Ignacy Daszyński. „Najznakomiciej spisali się kolejarze. Przez cały dzień stała kolej – pociągi zatrzymywały się na stacjach prowincjonalnych i chociaż Prusacy grozili nieraz maszynistom rewolwerami, kolejarze nie ustąpili!” – dodawał.

„Traktat brzesko-litewski wywołał manifestacje energicznego protestu na całym obszarze Polski zarówno w kraju okupowanym, jak i w Polsce austriackiej oraz niemieckiej. Między innymi miał on ten skutek, że reszta Legionów Polskich w Austrii, brygada Hallera stoczyła bitwę z wojskami austriackimi i przesunęła się przez ich pozycję na Ukrainę, by się połączyć z wojskami polskimi w Rosji” – donosił Roman Dmowski w liście przesłanym Ignacemu Paderewskiemu.

To tylko mała próbka emocji, jakie targały Polakami na wieść, że powstanie wielka Ukraina, obejmująca w swe posiadanie ziemie uznawane za rdzenie polskie. Gdyby Państwa Centralne wygrały I wojnę światową, zapewne by powstała, acz raczej jako ich wschodnia przybudówka. Wkrótce bowiem faktyczną władzę przejął w Kijowie niemiecki generał Hermann von Eichhorn, który zadbał o to, by nowym, ukraińskim przywódcą został generał Pawło Skoropadski, awansowany na hetmana. Ten w rewanżu nie przeszkadzał w wywożeniu ze swojego kraju wszystkiego, czego tylko potrzebowała II Rzesza.

Wielkie szczęście Polaków polegało na tym, iż po stronie Ententy stanęli Amerykanie. Przerzucone do Europy wojska USA latem 1918 r. przeważyły szalę zwycięstwa. Dzięki klęsce Państw Centralnych (Rosja rozpadła się już wcześniej) mogła narodzić się II RP. Tak dobra dla Ukraińców koniunktura polityczna dobiegła końca, bo żadne ze zwycięskich mocarstw nie wykazywało zainteresowania dla ocalenia ich niepodległości. Z czym nie potrafili się pogodzić.

 

Miraże pojednania

Aspiracje niepodległościowe dwóch narodów przyniosły w listopadzie 1918 r. wybuch wojny ukraińsko-polskiej. Wprawdzie zniknięcie niemieckiego protektoratu przyniosło rozpad państwa hetmana Skoropadskiego, jednak powstała wówczas Zachodnioukraińska Republika Ludowa stoczyła z II Rzeczpospolitą trwające dziewięć miesięcy walki o Lwów i Galicję, teraz nazywaną już Małopolską Wschodnią. Ich dramatyczny przebieg miał olbrzymie znaczenie dla wzbogacania panteonu bohaterów narodowych po obu stronach. Wystarczy wspomnieć choćby o legendarnych Orlętach Lwowskich.

Z walk z Ukraińcami w obronie polskości Lwowa, Lwów, listopad 1918, źródło: NAC

Zmagania mogły trwać i dłużej, gdyby nie to, że od wschodu, ziemie należące niegdyś do Imperium Romanowów, zaczęła zbierać bolszewicka Rosja. Odradzanie się wspólnego wroga wygasiło konflikt, a przywódca reaktywowanej Ukraińskiej Republiki Ludowej Semen Petlura znalazł wspólny język z Józefem Piłsudskim. W kwietniu 1920 r. obaj wodzowie zawarli tajne porozumienie, bardzo pragmatyczne w treści. Petlura w zamian za pomoc w ratowaniu ukraińskiej niepodległości zrzekał się na rzecz II RP głównej przyczyny niedawnego konfliktu. Kijów miał się pogodzić z tym, iż Małopolska Wschodnia zostanie częścią Rzeczpospolitej. Dla Piłsudskiego stanowiło to sposób na wygaszenie sporu dzielącego oba narody, a jednocześnie utrzymanie przy życiu Ukrainy, jako buforowego kraju, oddzielającego II RP od czerwonej Rosji.

Taki finał zdawał się być na wyciągnięcie ręki, gdy 7 maja 1920 r. polskie wojska, wspierane przez oddziały Petlury, wkraczały do odbitego z rąk bolszewików Kijowa.

„Losy rzeczywiście są zabawne: żeby Polaków witano w Kijowie z zapałem i radością” – napisał Piłsudski w liście do Aleksandry Szczerbińskiej. Jednak trwałość pojednania polsko-ukraińskiego zależała od tego, czy uda się pokonać bolszewicką Rosję. Tego, najważniejszego z warunków, nie zdołano spełnić. Armia Czerwona odbiła Kijów i zatrzymana została dopiero na przedpolach Warszawy. Wprawdzie Rzeczpospolitej udało się odeprzeć najeźdźcę, lecz zabrakło już sił na zrealizowanie planów Józefa Piłsudskiego. Marszałek musiał więc pogodzić się z tym, iż traktat wynegocjowany w Rydze z wysłannikami Lenina oznaczał w praktyce pokój w zamian za zgodę na rozbiór ziem ukraińskich. Rzeczpospolita zatrzymywała dla siebie Galicję z północnymi przyległościami oraz 4–5 mln Ukraińców. Resztę nieszczęsnego kraju i narodu w posiadanie brała czerwona Rosja, przekształcona wkrótce w Związek Radziecki. Zaledwie kilkanaście lat później Stalin przetrącił kark tej części narodu ukraińskiego, która znalazła się pod jego panowaniem. Krwawe represje i wielka klęska głodu sprawiły, iż ci, co przeżyli, ulegli szybkiej sowietyzacji. Swą odrębność narodową utrzymali przede wszystkim Ukraińcy mieszkający na Kresach II RP. To jednak oznaczało, że konflikt polsko-ukraiński, wyciszony podczas walki ze wspólnym wrogiem, musi wybuchnąć z nową siłą.

 

W pułapce półśrodków

„Zdradziliśmy Ukraińców” – oświadczył po podpisaniu pokoju w Rydze bliski współpracownika Marszałka Tadeusz Hołówko. Porzucanie sojuszników, którzy przestali być potrzebni nie jest w dziejach Europy czymś szczególnie rzadkim. Polacy zresztą wiedzą to najlepiej, a także to, iż bardzo długo się o tym nie zapomina. Jednak kluczowe znaczenie dla dalszych relacji z Ukraińcami miała pułapka, z której kolejne rządy II RP nie potrafiły znaleźć wyjścia.

Pięciomilionowej mniejszości (będącej w wielu miejsca na Kresach większością) nie udawało się: ani zasymilować, ani przekonać do stania się lojalnymi obywatelami II RP, ani też spacyfikować siłą. Próbowano zaś wszystkiego po trochu, bardzo rozmijając się z przyjętą w marcu 1921 r. Konstytucją. Gwarantowała ona ludności ukraińskiej m.in. własne: szkolnictwo, samorządy lokalne i swobodę praktyk religijnych. Jednak w pierwszych latach II RP przeważała koncepcja endecka, zakładająca szybką polonizację Ukraińców. Likwidowano więc szkoły dwujęzyczne, wyrugowano język ukraiński z administracji, ograniczano swobodę działania organizacji lokalnych. Przyniosło to falę buntów, pacyfikowanych przez policję i wojsko.

Po przejęciu w 1926 r. władzy przez obóz sanacyjny, zgodnie z koncepcjami Tadeusza Hołówko, szukano porozumienia z drugą stroną, promując ugodowych polityków ukraińskich oraz oferując większe swobody dla całej mniejszości. Zamiast uspokojenia nastrojów zaowocowało to wzmożoną działalnością organizacji podziemnych i próbą wzniecenia przez nie powstania w lecie 1930 r. Rebelię stłumiono jeszcze brutalniej niż pięć lat wcześniej. Znamienne, że choć przez polski parlament między 1922 a 1939 rokiem przewinęło się łącznie 129 ukraińskich posłów oraz 36 senatorów, nie umożliwiło to osiągnięcia choćby namiastki trwałej ugody między tymi dwoma narodami.

Wszelkie próby ucinało proste sprężenie zwrotne. Ugodowo nastawieni ukraińscy politycy wcześniej czy później dorabiali się „gęby” zdrajców sprawy narodowej. Zupełnie jak polscy działacze polityczni w Królestwie przed powstaniami listopadowym oraz styczniowym. Przyprawiali im ją pobratymcy, odrzucający możliwość kompromisu z Polską, ponieważ sprawowała ona władzę nad terytorium, uznawanym przez nich za ojczyste. Poza tym Ukraińska Wojskowa Organizacja (UWO), kierowana przez weterana walk z bolszewicką Rosją płk Jewhena Konowalca, bardzo dobrze odrobiła lekcję z historii mówiącą o tym, jak sprawić, żeby walka o niepodległość nie wygasała. Kluczem do tego jest nieustanne dostarczanie spolegliwie nastawionym lub politycznie obojętnym rodakom (a ci zwykle stanowią większość) nowych powodów do stawiania oporu okupantowi. Temu służyły próby zgładzenia Marszałka Piłsudskiego we wrześniu 1921 r. i trzy lata później również we Lwowie prezydenta Stanisława Wojciechowskiego. Nawet jeśli nieudane, przynosiły pogłębianie się nieufności między obu narodami oraz aresztowania i represje ze strony polskiej. Te z kolei podsycały opór i nienawiść Ukraińców.

Z jeszcze większą determinacją UWO oraz istniejąca od 1929 r. jego polityczna przybudówka OUN (Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów) polowały na ugodowców zarówno ukraińskich, jak i polskich. Mordując ich, zyskiwano gwarancję, że żaden kompromis nie stanie się możliwy. Dlatego jednym z największych triumfów nacjonalistów było zgładzenie najbardziej przyjaznego Ukraińcom piłsudczyka Tadeusza Hołówki. Notabene o tym, że przebywającego w sierpniu 1931 r. na wakacjach w uzdrowisku Truskawiec polityka należy zabić zdecydował szef referatu bojowego OUN Roman Szuchewycz. Kilkanaście lat później, za jego sprawą rzezie Polaków obejmą nie tylko Wołyń, ale też Małopolskę Wschodnią.

 

Bez szansy na ugodę

Tragizm pułapki, jaką stanowiła kwestia ukraińska w II RP, polegał na tym, iż wyjście z niej w praktyce nie było możliwe. Spośród polskich elit politycznych nikt nie brał pod uwagę opcji oddania część Kresów Ukraińcom, by mogli utworzyć własne państwo. Zresztą takiej decyzji nie zaakceptowaliby Polacy. Zaś Związek Radziecki uznałby ją za casus belli, bo trudno wyobrazić sobie coś tworzącego większe zagrożenie dla integralności terytorialnej sowieckiego imperium. Natomiast wszelkie inne rozwiązania powodowały, że wśród ukraińskich elit politycznych ostatnie słowo zawsze należało do nacjonalistów spod znaku OUN. To oni potrafili zdominować, a w razie potrzeby też zlikwidować ugodowców.

Dodatkowe atuty w podsycaniu waśni zyskano za sprawą przeszczepienia na ukraiński grunt ideologii nazistowskiej. Uczynił to zafascynowany trwającymi w Niemczech zmianami, niezwiązany bezpośrednio z OUN, mieszkający we Lwowie intelektualista, Dmytro Doncow. W dziele pt. „Nacjonalizm” oraz innych pracach adaptował na lokalne potrzeby to, co głosili niemieccy naziści. „Dwa narody nie mogą żyć na wspólnej ziemi, ponieważ nie mogą zmieścić się dwie figury na jednym polu szachownicy. I słabszy w danej chwili musi ustąpić” – twierdził. Przy czym ustąpienie można było rozumieć w różnoraki sposób, z eksterminacją włącznie. Bardziej dosadnie ujmował to poseł na Sejm pierwszej i drugiej kadencji Maksym Czuczmaj, który w swych przemówieniach na wiecach wyborczych obiecywał: „Nadejdzie czas, kiedy wyrżniemy wszystkich Polaków, wszystkie majątki podpalimy, a reszta sama ucieknie”.

Takimi ideami zaczynało nasiąkać młode pokolenie Ukraińców, garnących się do OUN, w którym charyzmą i zdolnościami wyróżniał się Stepan Bandera. Efektem była fala zamachów terrorystycznych, jaka przetoczyła się przez Małopolskę Wschodnią w pierwszej połowie lat 30. oraz próba wzniecenia tam powstania. Polska policja i wojsko skutecznie spacyfikowały ukraińskie wsie. Zaś w połowie czerwca 1934 r., gdy zabity został przez ukraińskiego zamachowca minister spraw wewnętrznych Bronisław Pieracki, utworzono Miejsce Odosobnienia w Berezie Kartuskiej. Teoretycznie mieli tam trafiać bez wyroku sądu terroryści z OUN. W praktyce często lądowali dużo łatwiejsi do złapania umiarkowani nacjonaliści, wcześniej orientujący się na ugodę z Polakami. Tacy jak Włodymi Horobowyj, wybitny prawnik i legionowy weteran. „Horobowyj należał w młodości do tych grup Ukraińców i Białorusinów, którzy wierzyli w koncepcję federacyjną Piłsudskiego i aby walczyć o nią, wstąpili do I Brygady Legionów” – wspominał, także osadzony w Berezie Włodzimierz Sznarbachowski. Na porządku dziennym było, że polscy strażnicy bili Ukraińców do nieprzytomności, co również nie ominęło Horobowyja. Po kilku lub kilkunastu miesiącach tak: „przywoływanych do porządku” nacjonalistów wypuszczano na wolność. Jeśli wcześniej chcieli oni ugody, to w Berezie Kartuskiej skutecznie im ją z głowy wybijano. Jednak władzom II RP udało się w drugiej połowie lat 30. mocno osłabić OUN. Aresztowano Banderę i Suchewycza, pułkownika Konowalca w maju 1938 r. zgładził w Rotterdamie agent sowieckiego GRU. Na Kresach zrobiło się więc spokojniej.

Ale po śmierci Piłsudskiego w obozie sanacyjnym zaczęła przeważać koncepcja, że należy polonizować Ukraińców, nawracając ich siłą na katolicyzm. Na nic zdał się sprzeciw wojewody wołyńskiego Henryka Józewskiego, od lat próbującego promować pojednanie polsko-ukraińskie. Tym razem nie nacjonaliści z OUN, lecz rząd w Warszawie zadbał o podsycanie nienawiści do Polaków. Od roku 1937 r. na Kresach żołnierze Korpusu Ochrony Pogranicza i policja zajmowały się zmuszaniem mieszkańców kolejnych wsi, żeby przechodzili na katolicyzm. Po otoczeniu miejscowości przez uzbrojonych żołnierzy, sporządzano akty chrztu. Rodzicami chrzestnymi nawróconych pod lufami karabinów Ukraińców zostawali oficerowie KOP i okoliczne, pośpiesznie werbowane w tym celu Polki. Od lipca 1938 r. ruszyła operacja wyburzania cerkwi prawosławnych w województwie lubelskim. W ciągu dwóch miesięcy zniszczono ponad 120 świątyń. Gdy miejscowi próbowali ich bronić, do akcji przystępowała policja, łamiąc opór siłą.

„Do wszystkich naszych kłopotów narodowościowych, społecznych, gospodarczych to burzenie cerkwi dodaje nam jeszcze kwestię religijną” – alarmował na łamach wileńskiego „Słowa” Stanisław Cat-Mackiewicz. Jednak szybko degenerujący się intelektualnie obóz sanacyjny zupełnie nie potrafił dostrzec, jak wielką przysługę oddaje najbardziej radykalnym z ukraińskich nacjonalistów.

 

Morze bezsensownie przelanej krwi

Gdy III Rzesza wraz ze Związkiem Radzieckim przeprowadziły we wrześniu 1939 r. kolejny rozbiór Rzeczpospolitej, konflikt polsko-ukraiński mógł jedynie rozkwitnąć. Polacy tracili swoje państwo, a Ukraińcy zyskali olbrzymią nadzieję, iż wkrótce to oni takowe będą mogli stworzyć. Nacjonaliści z OUN przez całe dwudziestolecie międzywojenne korzystali ze wsparcia najpierw Czechosłowacji, a następnie hitlerowskich Niemiec. Liczono zatem, że utworzony pod opieką Abwehry w 1939 r. Legion Ukraiński, będzie zaczątkiem przyszłej armii. Jednak kiedy III Rzesza najechała na ZSRR i 30 czerwca 1941 r. w Kijowie na polecenie Bandery ogłoszono powstanie ukraińskiego rządu na czele z premierem Jarosławem Stećką, Hitler nie zgodził się na tolerowanie takiej niesubordynacji. Proklamowane wówczas państwo ukraińskie przetrwało niecałe dwa tygodnie, a Banderę i jego bliskiego współpracownika Stećkę aresztowano.

III Rzesza nie zamierzała oferować zbyt wiele słowiańskim „podludziom”, nawet jeśli tak bardzo pragnęli wspólnej walki ze Związkiem Radzieckim, do którego przecież należało większość ukraińskich ziem. Niemiecka polityka wschodnia pogrążyła ukraińskich nacjonalistów w chaosie, ponieważ nie umieli odnaleźć się w sytuacji, gdy ktoś, kogo mają za najbliższego sojusznika, stawia ich niemal na równi z Polakami. Rzeczą najbardziej paradoksalną było to, że UPA została utworzona z powodu kolejnych aresztowań i egzekucji ukraińskich działaczy niepodległościowych, dokonywanych przez Niemców. Po czym i tak starała się walczyć nie z nowym okupantem, lecz skupiła się na dawnych wrogach. Początkowo głównymi ofiarami mordów padali Żydzi, ale idee Doncowa jasno wskazywały, gdzie tkwi kluczowy problem – mianowicie dwa narody na jednym terytorium. Patrząc na świat przez ten pryzmat, najbardziej spornym regionem stawał się Wołyń. Tam za sprawą polskiego osadnictwa wojskowego proporcje ludnościowe zaczęły się obracać na niekorzyść Ukraińców. Co więcej, polityka wojewody Józewskiego sprawiła, iż to tam egzystowało najwięcej ugodowców.

Ludobójstwo, jakie latem 1943 r. rozpoczęła na Wołyniu UPA, po rozkazie wydanym przez tamtejszego przywódcę podziemia Dmytro Klaczkiwskiego, stanowiło próbę zamknięcia sporu o terytorium przy użyciu metod zaczerpniętych od III Rzeszy i ZSRR. Następnie główny dowódca UPA Roman Szuchewycz, sprawdził, czy da się dokonać tego samego w skali całej Małopolski Wschodniej. Próba eksterminowania Polaków, zamieszkujących ziemie uznawane przez Ukraińców za swoje, wydarzyła się, gdy Niemcy coraz wyraźniej przegrywali wojnę. Jako, że wkrótce miała nadciągnąć ze wschodu Armia Czerwona, trudno o przykład większej głupoty politycznej. Znamienne, iż główni przywódcy UPA, odpowiedzialni za ludobójstwo na Polakach, zginęli potem z rąk NKWD.

 

W cieniu wielkiej zbrodni

Polityka wobec Ukraińców przedwrześniowej Polski, choć często okrutna i głupia nie prowadziła jednak nigdy do masowych mordów. Terrorystyczna działalność ukraińskiego podziemia w II RP również nie została okupiona wieloma ofiarami. Dopiero rzeź wołyńska wykopała rów trudny do przebycia. Decydowało o tym wymordowanie ok. 60 tys. mieszkańców Wołynia oraz ok. 40 tys. Małopolski Wschodniej. Ów rów pogłębiły działania odwetowe polskiego podziemia, które, mszcząc się za śmierć rodaków, zajęło się eksterminowaniem ukraińskich wsi. Mordując ok. 10–12 tys. cywili. Partyzanci z AK czy NZS zabijali jak UPA przypadkowych, niewinnych ludzi, bez oglądania się na ich płeć czy wiek. Otrzeźwienie obu stronom przyniosła dopiero Armia Czerwona. Ale zawieszenie broni zawarte przez podziemie polskie i ukraińskie wiosną 1945 r. już niczego nie mogło zmienić. Ani ocalić dwa narody przed sowiecką okupacją, ani też przekreślić popełnionych wcześniej zbrodni.

Jednak moc sprawczą pamięci o nich osłabiły dwie rzeczy. Pierwszą z nich była decyzja Stalina o tym, że po przesunięciu granicy ZSRR na zachód, Polacy zamieszkujący dawne Kresy zostaną wysiedleni do własnego kraju. Tyran zupełnie niechcący zlikwidował tak główną przyczynę konfliktu polsko-ukraińskiego, usuwając ze spornego terytorium jeden naród. Acz ten drugi miał zostać do cna zsowietyzowany.

Klęskę, jaką zawsze jest utrata ziem przez państwo, przekuł na sukces Jerzy Giedroyć. Pod jego egidą na łamach paryskiej „Kultury” o możliwościach przyszłego pojednania Polaków z Ukraińcami pisywali najwybitniejsi przedstawiciele emigracji z obu krajów. Sam Książę twardo stał na stanowisku, iż koniecznie: „rezygnujemy ze Lwowa i Wilna dla znormalizowania stosunków z Ukrainą i Litwą”. Dla losów Polski bowiem najważniejsze było istnienie niepodległych państw za jej wschodnią granicą, chroniących ją przez rosyjskim imperializmem. Po odzyskaniu niepodległości w 1989 r. rządy w Warszawie zmieniały się często, lecz strategia wykuta przez paryską „Kulturę” stanowiła drogowskaz dla polityki wschodniej III RP.

Okazał się on bezcenny, ponieważ otwierał szansę na to, by dawne konflikty nie decydowały o przyszłości Polski i Ukrainy. Z czasem stawało się widoczne, że skoro znikł spór terytorialny, pamięć po dawnych zbrodniach nie ma siły decydującej. Jest ona jedynie bólem fantomowym, możliwym do złagodzenia, acz wymaga to uczciwego rozliczania przeszłości przez obie strony – polską oraz ukraińską. Wspólne interesy strategiczne oraz gospodarcze powinny całą rzecz ułatwić. Zwłaszcza jeśli państwo ukraińskie przetrwa w dobrym stanie rosyjską inwazję, a w jego odbudowie ze zniszczeń wojennych Polacy będą mieli spory udział. A szanse na to są dziś całkiem spore.

 

Podczas pisania tego tekstu autor korzystał z następujących źródeł:

  • „Dziennik wileński” nr 36/1918
  • Archiwum Polityczne Ignacego Paderewskiego, Tom I, 1890–1918, Opracowanie Ośrodek KARTA
  • Cat-Mackiewicz Stanisław, Historia Polski od 11 listopada 1918 do 17 września 1939, Kraków 2012.
  • Daszyński Ignacy, Pamiętniki, t. 2, Warszawa 1957
  • Grünberg  Karol, Sprengler Bolesław, Trudne sąsiedztwo. Stosunki polsko-ukraińskie w X-XX wieku, Toruń 2005.
  • Hrycak Jarosław, Historia Ukrainy 1772-1999. Narodziny nowoczesnego narodu, Lublin 2000
  • Motyka Grzegorz, Ukraińska partyzantka 1942-1960, Warszawa 2006
  • Romanowiczówna Zofia, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005
  • Romanowski Wincenty, ZWZ-AK na Wołyniu 1939–1944, Lublin 1993
  • Sznarbachowski Włodzimierz, 300 lat wspomnień, Londyn 1997
  • Szumiło Mirosław, Ukraińska elita polityczna w Drugiej Rzeczypospolitej, „Dzieje Najnowsze” 2002 r., 34/3.
  • Ściskała Dominik, Z dziennika kapelana wojskowego 1914–1918, Cieszyn 1918.
  • Toruńczyk Barbarze, Rozmowy w Maisons-Laffitte, Warszawa 2006.
  • Wysocki Roman, Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów w Polsce w latach 1929–1939, Lublin 2003

Inne wpisy tego autora

Niemcy potrafią grać w zielone

Polski przemysł ma się słabo, za to niemiecki otrzyma kilkadziesiąt miliardów euro dotacji. Aplikowanych tak, żeby żadna z unijnych instytucji, stojących na straży uczciwej konkurencji,

Trudne dni dla Niemiec

„Dni Niemiec jako superpotęgi przemysłowej dobiegają końca” – twierdzi „Bloomberg”. Amerykańska agencja informacyjna może mieć rację, a to rodzi pytanie, co dalej z niemiecką demokracją?

Już za rok prezydencja!

Instytucja prezydencji UE sięga czasów Konrada Adenauera, który sprawował ją jako pierwszy. Od tamtego czasu instytucja prezydencji ewoluowała. Od wprowadzenia nowego systemu liczenia głosów w