Gdyby wiedza Polaków o dyrektywie DAC7 była większa, powstałby zapewne ogromny ruch protestacyjny na miarę nowej „Solidarności”, który mógłby rozlać się na całą Europę. Dyrektywa unijna, której projekt transpozycji do prawa polskiego czeka obecnie na akceptację przez Radę Ministrów, zakłada wprowadzenie obowiązku raportowania przez platformy typu OLX i Vinted do urzędów skarbowych każdego użytkownika, który w ciągu roku osiągnie tam dochód 2000 euro albo – uwaga – sprzeda po prostu 30 przedmiotów (uprzedzając pytania: tak, w treści dyrektywy kryteria te są rozłączne, zatem użytkownik będzie raportowany za samo przekroczenie 30 transakcji, choćby zarobił na nich tylko 200 zł).
O ile dochód 2000 euro rocznie może już być uzasadnionym kryterium walki z unikaniem opodatkowania, to obowiązkowe informowanie fiskusa za dokonanie minimum 30 transakcji, bez kryterium dochodowego, sprawia, że cisną się na usta słowa zazwyczaj niepojawiające się w analizach ekonomicznych, jak „skandal” i „hańba”. Oto „temu, który nie ma, zostanie zabrane nawet to, co ma”. W czasach niemal 20-proc. inflacji sprzedaż drobnych przedmiotów – takich jak niepotrzebne ubrania – stała się źródłem nadrobienia strat, jakie gospodarstwa domowe ponoszą wskutek wzrostu cen towarów i usług. Wyobraźmy sobie studenta sprzedającego porzucone przy śmietnikach książki, aby dorobić do wynajmowanego pokoju albo kobietę, która sprzeda w ciągu roku 30 używanych ubrań po 5 zł i – zyskując dzięki temu 150 zł – może bez wyrzutów sumienia zabrać siebie i dzieci do kina. Zdaniem państwa i Unii Europejskiej już tak małe zwycięstwo nad smutną, inflacyjną rzeczywistością będzie czymś podejrzanym. Ustalając tak niski limit, eurokraci zdają się nie dostrzegać skutków bogacenia się społeczeństwa: więcej sprzętów posiadanych przez europejskie (w tym polskie) gospodarstwa domowe przyczynia się również do tego, że więcej z nich mamy na zbyciu, co jeszcze nie czyni z nas profesjonalnego sprzedawcy. Również z innego powodu limit 30 sprzedanych towarów rocznie łatwo przekroczyć, nie będąc przedsiębiorcą: wystarczy oferować rzeczy nie tylko swoje, ale również (co często ma miejsce) innych członków rodziny bądź „odsprzedawać dalej” zakupione na platformach cyfrowych ubrania, które okazały się nie pasować.
Kształt nowego prawa
Przyjęta jednomyślnie przez wszystkie państwa na posiedzeniu Rady UE 22 marca 2021 r. dyrektywa, której pełen tekst można przeczytać na stronach UE, powstała – jak zresztą każde unijne prawo – na bazie przekonania, że aby rozwiązać dany problem, potrzebne jest działanie ponadnarodowe. Komisja Europejska tłumaczyła zatem w uzasadnieniu do wniosku, że wspomniane obowiązkowe raportowanie ma sprzyjać „współpracy transgranicznej między administracjami podatkowymi z różnych państw członkowskich”. Faktycznie, można sobie wyobrazić, że niektóre przypadki międzykrajowej sprzedaży produktów mogą generować pytanie, w którym państwie ktoś ma zapłacić podatek np. od sprzedanego samochodu. Wydaje się to jednak zbyt niszowym przypadkiem, aby szykować dokument prawny obejmujący de facto całokształt działalności platform cyfrowych, a nie tylko transakcje międzykrajowe. Zwłaszcza że sprzedanie i rejestracja pojazdu przez nowego właściciela już teraz wymaga odpowiednich działań urzędowych i podatkowych, a nie tylko „kliknięcia” w prywatnym serwisie cyfrowym.
Kolejnym takim przewidywalnym odwołaniem się UE do argumentu „z transnarodowości” jest następujący fragment uzasadnienia dyrektywy: „Zharmonizowane ramy sprawozdawczości w całej UE wydają się niezbędne w szczególności w świetle przeważającego wymiaru transgranicznego usług świadczonych przez operatorów platform”. Tymczasem, o ile platformy są międzynarodowe, o tyle dokonująca się na nich sprzedaż ma zwykle charakter wewnątrzkrajowy. Ze względu na wysokie koszty przesyłek zagranicznych, większość transakcji na Vinted to np. kupowanie przez osobę z Polski sukienki od innej osoby z Polski. Z kolei OLX działa w wielu krajach, ale w polskiej wersji możliwy jest zakup tylko towarów z Polski. Transgraniczny charakter platform mógłby co najwyżej prowadzić do konieczności ustalenia w dyrektywie, gdzie same platformy i ich oddziały powinny płacić podatki z osiąganych dochodów (m.in. z opłat sprzedawców za promowanie przedmiotu czy płaconej przez konsumenta stawki za ochronę transakcji). Możliwość sprzedaży używanego swetra na Vinted z Polski do Rumunii czy Szwecji wymagałaby raczej – jeżeli już – regulacji unijnych innego rodzaju, mianowicie wspierających konsumentów: chodziłoby o kwestie związane z tłumaczeniem ogłoszeń czy międzykrajowymi zwrotami przesyłek.
Pewna część dyrektywy odnosi się do serwisów, na których użytkownicy wynajmują podróżującym pokoje, jak Booking.com czy Airbnb. Osoby oferujące tego rodzaju usługi zazwyczaj mają zarejestrowaną działalność gospodarczą i płacą podatki w kraju, w którym ta działalność jest prowadzona, jednak pewne przepisy zapobiegające „obchodzeniu obowiązków sprawozdawczych przez pośredników pojawiających się na platformach cyfrowych jako pojedynczy sprzedawca, a zarządzających dużą liczbą jednostek nieruchomości jednocześnie” zdają się mieć sens. Można również zdroworozsądkowo uznać, że 30-krotne wynajęcie pokoju w ciągu roku (a zatem – przy założeniu, że każdorazowo dochodzi do wynajmu na średnio 3–5 dni – posiadanie fragmentu nieruchomości, który przez 1/3 lub 1/2 roku jest wynajęty) przynosi już tak duże dochody, że wykrycie tej działalności przez dyrektywę może być zasadne, również pod względem ochrony gości obiektów mieszkalnych.
Sęk w tym, że przypadek, kiedy ktoś 30 razy w roku sprzeda drobne przedmioty, jest w dyrektywie potraktowany tak samo jak przypadek osoby, która wynajmuje turystom pokój 30 razy w ciągu roku.
Jak już pewnie zorientowali się czytelnicy, gdy mówiłam o wielkich transakcjach – takich jak kupno samochodu czy wynajem pokoju – czy o opodatkowaniu gigantów, jakimi są same platformy (a nie ich użytkownicy) – udawałam Greka, aby pokazać, jak ciężko wbrew wszelkim naturalnym intuicjom uświadomić sobie i innym ten fakt: tak, oni rzeczywiście chcą wymierzyć ostrze w zwykłych użytkowników, a nie w jakieś „wielkie korporacje” czy wyjątkowo duże transakcje.
Na szczęście (dla usiłującego odkryć przyczynę totalnego charakteru dyrektywy), Bruksela nie ukrywa się wyłącznie za argumentem z „transnarodowej współpracy podatkowej” i kilka razy podaje inną rację bytu nowych przepisów. To drugie objaśnienie jest zaś nie tyle związane ze wspólnotowością, ile z narodowymi – a raczej (nie chcąc obrazić zdrowego egoizmu członków i członkiń narodu) rządowymi – egoizmami. W uzasadnieniu dyrektywy czytamy: „Obowiązek zgłaszania dochodów uzyskanych za pośrednictwem platform cyfrowych i wymiany takich informacji pomoże państwom członkowskim uzyskać pełny zestaw informacji w celu poboru należnych dochodów podatkowych”; „Cyfrowy charakter platform pozwala sprzedawcom towarów i usług wykorzystywać takie platformy cyfrowe do prowadzenia działalności, potencjalnie bez zgłaszania dochodów uzyskanych w państwie członkowskim rezydencji. W związku z tym państwa członkowskie odczuwają skutki niezgłoszonych dochodów i uszczuplenia dochodów podatkowych”.
Dyrektywa UE ma zatem stworzyć okazję, aby państwa członkowskie miały nowe dochody dzięki sięgnięciu nawet do kieszeni drobnych sprzedawców z Vinted, OLX i podobnych platform. I patrząc na limit 30 transakcji, po którego przekroczeniu, niezależnie od poziomu dochodu, sprzedawca musi zostać zaraportowany, a tym samym fiskus może szukać podstawy do nałożenia nań podatku – Bruksela wykazuje się naprawdę dużym współczuciem wobec państw członkowskich, dając im tak owocne narzędzie zyskiwania dochodów, które można określić nie tylko etatystycznym, ale wręcz zamordystycznym. Istotny jest bowiem tutaj nie tylko finansowy, ale także inwigilacyjny wymiar dyrektywy. Z sięgnięcia po zyski drobnych, wyprzedających zawartość swojej szafy sprzedawców, budżet państwa zarobi niewiele – ale i tak dużo, jeżeli przypomnimy sobie, że w obecnych warunkach nie ma gwarancji, że pieniądze te pójdą na coś, co służy obywatelom, np. szpitale. Jak podaje OLX, w Polsce powyżej 30 transakcji rocznie przeprowadza 97 tys. użytkowników platformy. Prognozując, że każdy z nich zarabia na tych małych transakcjach 300 zł rocznie, łącznie zyskują oni 29,1 mln zł, a podatek 12 proc. wyniesie 3,5 mln zł – promil w świetle 20-miliardowego zadłużenia polskich szpitali, ale wystarczająco, aby pokryć koszty prowadzonej przez PiS kampanii reklamującej (sic!) bezpłatne autostrady… Jednak być może najważniejszy politycznie jest fakt, że obywatel, który dokona kilkudziesięciu transakcji w ciągu roku, i tak będzie żył w strachu, że nagle odezwie się do niego fiskus – z żądaniem uregulowania podatku, a nawet (być może więcej mógłby tu powiedzieć specjalista od prawa podatkowego) kary za „nieujawnione dochody”. Efekt psychologiczny „drżenia przed państwem” zostanie więc osiągnięty, nawet jeżeli ostatecznie urząd skarbowy się nie odezwie. Informacje będą mogły być wykorzystane przez urzędników czy policjantów do gnębienia obywateli – na przykład matka chorego dziecka, która (o czym ze swadą opowiadała pisarka Agnieszka Szpila) nie może podjąć pracy, aby nie stracić świadczenia 2119 zł, może zostać zaszantażowana: „widzimy, że jednak raz sprzedała pani markową sukienkę za 100 zł”. W obecnych polskich warunkach gnębienie takie może odbywać się według klucza politycznego – na przykład, gdy okaże się, że owa matka uczestniczyła w antyrządowym, feministycznym proteście. Gnębić można będzie uczestniczkę protestu nauczycieli przeciw tradycyjnie niskim w tym zawodzie zarobkom, wmawiając, że jej sytuacja „nie jest tak zła”, skoro aby związać koniec z końcem i pozwolić sobie na wyjście do teatru raz w miesiącu, kobieta sprzedaje adidasy, z których wyrosło już jej dziecko.
Aby osiągnąć podstawę prawną do działania transnarodowego (przeciwdziałanie zakłóceniom rynku wewnętrznego), Bruksela podjęła się de facto utożsamienia sprzedaży na platformach cyfrowych z byciem przedsiębiorcą. Zdaniem UE sprzedawanie na platformach cyfrowych „prowadzi do powstania warunków nieuczciwej konkurencji podatkowej wobec osób fizycznych lub przedsiębiorstw, które nie prowadzą działalności za pośrednictwem platform cyfrowych, co zakłóca funkcjonowanie rynku wewnętrznego. Wynika z tego, że problem ten można rozwiązać jedynie dzięki jednolitemu podejściu zgodnie z art. 115 TFUE”; „Przejrzystość przychodów uzyskiwanych przez sprzedawców za pośrednictwem platform cyfrowych zwiększyłaby równość szans w odniesieniu do bardziej tradycyjnych przedsiębiorstw”. Czytelnikowi rzuca się w oczy panująca w tych uzasadnieniach podejrzliwość: w sposobie myślenia unijnego ustawodawcy nie ma już osób prywatnych sprzedających na platformach cyfrowych, lecz są oni odgórnie traktowani jako zbiór przedsiębiorców tworzących konkurencję dla przedsiębiorców działających na rynku tradycyjnym (np. sklepów z telewizorami czy książkami). Brzmi to tak, jakby większość sprzedawców na OLX i Vinted była internetowymi wersjami sklepów z książkami i elektroniką, tymczasem tak nie jest. Oczywiście należy się zgodzić, że niektóre, relatywnie nieliczne konta mogą być taką konkurencją, dzięki której ktoś bez podatków osiąga np. 4 tys. zł miesięcznie. Jednak dokonywanie 30 transakcji rocznie niekoniecznie daje nawet takie dochody w ciągu roku – może to być równie dobrze 500 zł, a nawet, jak w jednym z podanych już wcześniej przykładów, tylko 150 zł. Osoby prywatne sprzedające w ciągu roku np. 60 niepotrzebnych, używanych rzeczy nie mają tyle towaru, aby porównywać ich do rzeczywistych księgarni czy lumpeksów. Po raz kolejny należy zatem skrytykować fakt, że w dyrektywie nie pozostawiono jedynie kryterium dochodowego (np. właśnie 2000 euro w ciągu roku), który rzeczywiście „odsiewałby płotki od rekinów” i pozwoliłby wyłapywać osoby, które zarabiają nieopodatkowaną pensję, a drobnym, cieszącym się dodatkowymi „kieszonkowymi” użytkownikom dać spokój.
W obecnym kształcie dyrektywa wydaje się być zaprojektowana w taki sposób, żeby wyłapywać tych, którzy zarabiają właśnie „kieszonkowe”, a nie wspomniane 2000 euro; fakt zyskania 200 zł z 31 transakcji jest bardziej podejrzany niż 200 zł z 2 transakcji. Oznacza to pewnego rodzaju ideową podejrzliwość UE i Polski (która przeciw dyrektywie nie protestowała) wobec osób, które są na tyle przemyślne, że z 30 transakcji na drobne kwoty mogą uzbierać na bilet do kina, teatru czy na basen. Dlatego wróćmy jeszcze – tym razem na sposób bardziej analityczny – do związanego z tym zagadnienia limitu 30 transakcji. Zgodnie z przyjętym tekstem dyrektywy (Definicje, część B) „»Wyłączony sprzedawca« oznacza dowolnego ‘sprzedawcę’ (…) któremu ‘operator platformy’ ułatwił mniej niż 30 ‘stosownych czynności’ w typie sprzedaży ‘towarów’ i w przypadku którego łączne ‘wynagrodzenie’ wypłacone lub uznane na jego rzecz nie przekroczyło 2000 EUR w ‘okresie sprawozdawczym’”. Użycie we wspomnianym zapisie dyrektywy spójnika „i”, a nie „lub”, sprawia, że niektórzy mogą mieć złudną nadzieję, że do bycia raportowanym trzeba spełnić zarówno kryterium liczby transakcji, jak i dochodowe, więc nie ma się o co martwić. Tak rzeczywiście by było, gdyby to nie „wyłączonego z raportowania sprzedawcę” zdefiniowano jako tego, kto spełnia obydwa kryteria – tzn. ma mniej niż 30 transakcji oraz mniej niż 2000 euro dochodu – lecz gdyby to „sprzedawcę podlegającego raportowaniu” zdefiniowano jako tego „któremu operator platformy ułatwił więcej niż 30 sprzedaży towarów i w przypadku którego łączne wynagrodzenie wypłacone lub uznane na jego rzecz przekroczyło 2 000 EUR w okresie sprawozdawczym”.
Pesymistyczną interpretację przepisu o wyłączonym sprzedawcy potwierdza administracja Francji, która w swoich wytycznych do stosowania dyrektywy DAC7 podaje następujący przykład: „Sprzedawca Z będący osobą fizyczną przeprowadził w ciągu roku na tej samej platformie 33 transakcje sprzedaży na kwotę 1900 EUR. W tym przypadku liczba operacji przeprowadzonych przez sprzedawcę Z jest większa niż próg 30. Nie może zatem stanowić wykluczonego sprzedawcy i dlatego musi figurować w raporcie”. Łatwo zauważyć, że podanie przykładu uzyskania 1900 euro dzięki 33 transakcjom zaciemnia prawdziwy, zamordystyczny charakter dyrektywy, albowiem obowiązek raportowania – i ryzyko opodatkowania – uderza również w osoby, które w wyniku tych 33 transakcji zarobią zaledwie 100 euro (ok. 450 zł) – a takich osób jest na pewno więcej niż uzyskujących 1900 euro.
Krytyka dyrektywy nie opłaca się obu stronom barykady
Pozostaje tylko zapytać, dlaczego nikt z polityków nie zauważył i nie postanowił zdjąć absurdalnego limitu 30 transakcji i pozostawić tylko limitu wynagrodzenia (2000 EUR) czy też zamienić go na np. rozsądniejszy limit 30 transakcji miesięcznie, a nie rocznie? Należy zaznaczyć, że oryginalny projekt Komisji Europejskiej był pod tym względem jeszcze okrutniejszy – nie znajdował się w nim żaden limit, a zatem do fiskusa trafiałyby nawet informacje o osobie, która sprzedała jedną rzecz. Choć Parlament Europejski wprowadził do projektu pewne poprawki, to jednak nigdzie nie zasugerował wprowadzenia limitu transakcji. Europosłów głosujących za projektem było 568, a przeciw – tylko 63. Należy docenić wypowiedź jednego z nielicznych przeciwników dyrektywy – niemieckiego deputowanego Gunnara Becka reprezentującego ugrupowanie Tożsamość i Demokracja: „My również sprzeciwiamy się uchylaniu się od płacenia podatków i rajom podatkowym. Ale proszę robić to w oparciu o praworządność i poczucie rzeczywistości, a nie lewicowe lekceważenie prywatności i ochrony danych” – mówił polityk. Z kolei europoseł José Gusmão z Lewicy był dobrodusznie i niestety błędnie przekonany, że w projekcie chodzi jedynie o zapobieżenie „unikania opodatkowania dużych przedsiębiorstw wielonarodowych w sektorze cyfrowym, (…) co jest złe dla obywateli”. Myślał zatem, że w dyrektywie chodzi o uzyskanie należności od korporacji zarządzających platformami cyfrowymi, a nie – jak bezpośrednio głoszono w projekcie – od zwykłego obywatela, który sprzeda coś za łącznie 150 zł.
Reakcja polskiego rządu na projekt dyrektywy pozostaje ambiwalentna. W przedstawionym przez siebie stanowisku rząd Mateusza Morawieckiego dostrzegał ryzyko szkody, jaką w wyniku dyrektywy mogą ponieść zwykli obywatele. W opublikowanej w październiku 2020 roku opinii Polski do projektu dyrektywy można przeczytać: „Mając na uwadze prywatność europejskich użytkowników, istotnym wydaje się wprowadzenie wyłączenia (wartościowego bądź co do ilości transakcji) dla sprzedawców okazjonalnych, tj. nieprowadzących zawodowej działalności gospodarczej. W tym zakresie zasadnym jest uwzględnienie postulatów europejskiego biznesu dotyczących nadmiarowych obciążeń w zakresie zbierania danych o okazjonalnych sprzedawcach przez platformy cyfrowe”. Można powiedzieć, że to między innymi dzięki Polsce jakikolwiek limit został wprowadzony. Nie zmienia to faktu, że na posiedzeniu Rady UE rząd PiS poparł dyrektywę zawierającą limit w opisanym już absurdalnym kształcie. Pozbawione minimalnego progu wynagrodzenia obowiązkowe raportowanie sprzedawcy w przypadku 30 transakcji rocznie (2,5 transakcji na miesiąc!) służy bowiem tylko musztrowaniu obywateli i odbieraniu im dodatkowych dochodów niwelujących wpływ inflacji. Odbiera im to zatem godność, również poprzez wspomniane już trzymanie obywateli w poczuciu winy i strachu przed fiskusem za sprzedanie kilkudziesięciu sztuk niepotrzebnej odzieży czy starych książek w ciągu roku.
A to przecież właśnie o godności – również w kontekście ratowania Polaków przed „złą Unią” – tyle mówi polski prawicowy rząd! Okazuje się, że gdy rzeczywiście, a nie tylko propagandowo (kwestia relokacji relatywnie małej liczby migrantów, kojarzenie UE z propagandą LGBT) trzeba zawalczyć o suwerenność i ochronić godność Polaków przed skandalicznymi zamiarami Brukseli, rząd PiS nie tylko nie zwraca na to uwagi, ale także… z Unią współpracuje. W uzasadnieniu do projektu ustawy transponującej dyrektywę do polskiego prawa rządzący ochoczo przyklaskują inicjatywie, z radością przyznając wprost, że będą mieli dodatkowe dochody budżetowe: „Uregulowanie kwestii sprawozdawczości operatorów platform cyfrowych pozwoli m.in. generować dochody podatkowe niezbędne do reagowania na bieżące i przyszłe wyzwania związane z obecnym kryzysem spowodowanym pandemią COVID-19”.
Otwiera to przed nami nowy, bardziej politologiczno-filozoficzny wątek. Fakt, że walka z dyrektywą dla obu stron jest niewygodna mimo realnych korzyści, jakie mogliby z niej odnieść zwykli obywatele, pokazuje, jak bardzo oderwane od rzeczywistości są etykiety typu „suwerenność”, „wolność” czy „europejski poziom życia”, jeżeli używane są wyłącznie w odniesieniu do kwestii obyczajowych.
Pod względem ideowym „zła” dyrektywa UE byłaby na rękę rządowi PiS – przyjmując rolę jedynego sprawiedliwego walczącego z – krótko mówiąc – „opodatkowaniem Vinted i OLX”, rząd mógłby grzmieć, że „nie pozwoli odebrać Polakom pieniędzy przez złą UE” i faktycznie mógłby zablokować dyrektywę, ponieważ do przyjęcia prawa w kwestiach rynku wewnętrznego wymagana jest jednomyślność w Radzie UE. Tak można by spożytkować tradycyjną podejrzliwość polityków prawicowych wobec Unii Europejskiej i dominujących w niej Niemiec. Cenny wymiar praktyczny i propagandowy został jednak przez PiS niewykorzystany – zagłosował za dyrektywą, ponieważ uznał, że cenniejsze są idące za pomysłem Brukseli zarówno pieniądze, jak i możliwość kontrolowania obywateli. Prawicowość PiS-u okazała się więc raczej reprezentować platońską ideę państwa wszechogarniającego, zakazującego obywatelom twórczej niezależności („Najważniejsze, żeby nikt nie pozostawał nigdy bez kierownictwa, mężczyzna czy kobieta, żeby się nie przyzwyczaił ani w poważnych sprawach, ani w zabawach działać po swojemu i na własną rękę”), a nie związaną z filozofią Edmunda Burke’a i Rogera Scrutona – jak również z tradycyjnym polskim antykomunizmem – niechęć do naruszania miru domowego i krępowania inicjatywy gospodarczej. Owszem, mir domowy jest broniony, ale tylko wtedy, gdy w grę wchodzi chronienie dziecka przed uzyskaniem w szkole wiedzy o prezerwatywach.
Okazuje się też, że „godność” – naczelne hasło PiS-u – jest traktowana przez rządzących wybiórczo: charakteryzują się nią beneficjenci programów socjalnych, na które spłynie pewna suma pieniędzy dzięki „opodatkowaniu Vinted i OLX”, ale już nie ci Polacy, którzy sprzedażą na tych portalach chcą załatać inflacyjne braki, wykazując się mimo wszystko pewnym stopniem przedsiębiorczości (oczywiście rozumianej jako cecha charakteru, a nie spełnianie prawnej definicji biznesu). Nie chodzi mi tu jednak o równie oderwane od rzeczywistości, co dyrektywa DAC7, polaryzowanie „beneficjentów 500+” i „przedsiębiorczych wolnościowych Polaków”. Osoba, która zarówno dostaje 500+, jak i sprzedaje na platformach cyfrowych, mogłaby się zdziwić, że o ile zasiłek przysługuje z racji samego istnienia dziecka i jego opiekuna, o tyle działalność na takich portalach jest obwarowana przekazywaniem danych do aparatu państwowego i ryzykiem płacenia daniny. Czy o ile 500+ jest tak łatwo dostać – i obywatel nie musi tłumaczyć się rządowi, na jakie rzeczy wydał te pieniądze – nie powinno być równie łatwo z dodatkowym dochodem 150 zł miesięcznie uzyskanym na portalach sprzedażowych? Tu znów wracamy do platońskiego antyindywidualistycznego państwa: dochód, który obywatel otrzymuje od państwa, nie jest podejrzany, bo idealne państwo Platona reprezentuje uniwersalne Dobro, więc może z niego płynąć tylko to, co dobre. Natomiast dochód pochodzący ze starań samego obywatela (np. ze sprzedaży apaszki na platformie cyfrowej) należy obwarować programową podejrzliwością, bo już z pojedynczego obywatela mogą wypływać różne mroczne instynkty, wszak w przeciwieństwie do państwa i bez jego kierownictwa nie do końca wie on, czym jest Dobro bądź tylko mu się wydaje, że je rozpoznał.
Dla lewicowo-liberalnej opozycji tymczasem dyrektywa jest nie na rękę, ponieważ niszczy usankcjonowane w propagandzie przekonanie, że Unia Europejska jest „dobra”, a „zły” – tylko PiS, który nas od oświeconej Unii odwodzi. W tym przypadku sytuacja jest odwrotna: to UE wprowadziła etatystyczną i oderwaną od rzeczywistości regulację, a PiS nas do niej przywodzi. Niektórzy – na przykład Leszek Kostrzewski i Piotr Miączyński z Gazety Wyborczej – próbują ostrzegać obywateli przed dyrektywą, posiłkując się narracją o złym (w tym przypadku raczej: współwinnym) PiS-ie. Pomijając tego rodzaju branżowe teksty, etatystyczny atak na dane i pieniądze Polaków niestety nie staje się tematem, pod jakim opozycja wywołuje Kaczyńskiego do tablicy. „Wolność”, o jaką walczy strona lewicowo-liberalna, od pewnego czasu odnosi się domyślnie jedynie do dostępu do aborcji, edukacji seksualnej i swobody demonstrowania orientacji innych niż heteroseksualna. Przejmowanie zaś języka aktywizmu klimatycznego przez liberalny mainstream zaczyna upodabniać go do liberalizmu spod znaku amerykańskiej Partii Demokratycznej: sprawia, że kontrolerskie zapędy państwa już nie są uznawane za złe, zamordystyczne i antyindywidualistyczne jako takie – w sprawie aborcji owszem, ale w gospodarce mogą być narzędziem np. życia „zero waste” i walki z „antropocenem”. Bronienie wolności gospodarczej, teoretycznie przynależące do narracji walki ze „złym PiS-em” (vide Miączyński i Kostrzewski), jest coraz częściej przedstawiane jako pewne zagrożenie, które odciąga uwagę od restrykcyjnych przepisów aborcyjnych i stanowi swego rodzaju podejrzaną współpracę z patriarchatem. Czasami wydaje się wręcz, że zagrożeniem dla figury symbolicznej określanej w mediach liberalnych jako „kobieta” nie jest faktyczny mizoginizm niektórych sympatyków ugrupowań takich jak Konfederacja, ale już sam fakt, że (niezależnie od płci) ktoś może definiować swą wolność jako coś związanego z czynnościami codziennymi, jak właśnie kreatywność i przedsiębiorczość (w tym latanie generującymi CO2 samolotami i sprzedaż na platformach cyfrowych), a nie z dostępem do pewnego zabiegu medycznego. Na tej zasadzie dziennikarka Marta Nowak z Gazety.pl kpi z Polek głosujących na Konfederację i mających traumę po covidowym lockdownie, że śmią uważać, iż problemy kobiet to również nadmierne podatki i złe polskie oraz unijne regulacje.
Popularne u sympatyków lewicowo-liberalnej opozycji hasło „piekło kobiet” ma symbolizować brak dostępu do aborcji. Jednak mimo narracji, która wskazuje, że jest to największe zmartwienie polskich kobiet, należy powiedzieć, że sytuacje takie jak zagrożenie życia kobiety w szpitalu, w którym personel z powodu konserwatywnego światopoglądu woli czekać na obumarcie płodu, zamiast ratować życie pacjentki – a nawet dramatyczna sytuacja prywatna, która skłania kobietę do poszukiwania środków aborcyjnych – to jednak sytuacje jednostkowe, które większości kobiet się nie przydarzą. Tymczasem – zwłaszcza że to głównie kobiety dorabiają do budżetu domowego sprzedażą drobnych przedmiotów na platformach cyfrowych – „piekłem kobiet” dotyczącym większości obywatelek będzie jednak zapowiadane przez Polskę i Brukselę opodatkowanie handlu na platformach cyfrowych. W książce „Ontologia symetryzmu” pisałam o tym, jak polaryzacja polityczna skłania obywateli do wyrzekania się siebie, a dokładniej: tracenia energii na solidaryzowanie się ze sprawami abstrakcyjnymi, odległymi od ich własnego interesu, natomiast pożytecznymi z punktu widzenia plemiennych narracji. Empatia wobec nielicznych kobiet, które znajdą się w tragicznej sytuacji związanej z rozrodczością i aborcją, nie powinna przesłaniać nam zdrowego myślenia o sobie, w tym uznania: „większe jest prawdopodobieństwo, że ja, konkretna obywatelka X, doświadczę ‘piekła’ aparatu państwowego w sposób inny niż brak dostępu do aborcji, mianowicie – jako sprzedająca drobne przedmioty na znanej platformie cyfrowej”. Przypadek dyrektywy DAC7 jest jedną z najlepszych ilustracji słów Alexisa de Tocqueville’a, że „ludzie mogą zachować wpływ na najważniejsze sprawy [m.in. ruchy protestacyjne w sprawie aborcji – przyp. A.C.], lecz w dalszym ciągu nie mają wpływu na drobne. Zapomina się, że najbardziej niebezpieczne jest zniewolenie obywateli właśnie w dziedzinie spraw małej wagi”.
Przyszłe losy dyrektywy
Obecnie ustawa transponująca dyrektywę nie trafiła jeszcze do Sejmu – jej projekt został w lutym opublikowany na stronach Rządowego Centrum Legislacji, a w maju zajmował się nim Komitet do spraw Europejskich. Co ciekawe, stanowiska, które w ramach konsultacji społecznych przesłały organizacje zrzeszające przedsiębiorców, nie odnoszą się do istoty podnoszonego w tym artykule problemu – upiornej inwigilacji przez państwo każdego, kto sprzeda w ciągu roku 30 lub więcej przedmiotów. Również ten fakt pokazuje, jak dobrze ukryte w dyrektywie jest zagrożenie dla zwykłego obywatela – teoretycznie dyrektywa dotyczy wielkich korporacji, a dokładniej obowiązków sprawozdawczych nakładanych na platformy cyfrowe, i to właśnie na ograniczeniu i klaryfikacji tych obowiązków skupiają się przesłane stanowiska organizacji. Fakt, że „obowiązki sprawozdawcze” nie dotyczą raportowania zysków samych platform-korporacji, ale raportowania zysków zwykłych użytkowników, może czytelnikowi łatwo umknąć, dopóki nie zda sobie sprawy, że to on – przynależący do niższej klasy średniej obywatel – jest tu tym, kto może na dyrektywie stracić.
Zarówno legislacyjna opieszałość spotęgowana przez okres wyborczy, jak i ewentualne protesty mogą opóźnić transponowanie dyrektywy do prawa polskiego, lecz skutki będą niezmienne. Wynika to stąd, że według dyrektywy prawo może działać wstecz: zgodnie z dyrektywą „pierwsze informacje muszą zostać przekazane za ‘okresy sprawozdawcze’ począwszy od dnia 1 stycznia 2023 r.”. Pokazuje to, że UE naprawdę się niecierpliwi, czekając na otrzymanie naszych danych. Dlatego nieważne, czy krajowa ustawa transponująca dyrektywę wejdzie w życie w październiku 2023 r., czy w styczniu 2024 r. – platformy i tak będą musiały zaraportować, ile sprzedaliśmy w 2023 roku. Zasada ta jest również ujęta w art. 8–11 polskiego projektu ustawy. Sprawia to, że nawet jeżeli opóźnienie będzie bardzo duże i ustawa wejdzie w życie np. 1 stycznia 2025 r., państwo i Unia nadal mają zyskać informacje o transakcjach, jakie przeprowadziliśmy od 1 stycznia 2023 r. Mogłaby temu zapobiec zmiana zapisu mówiącego o konkretnym (2023) roku na określenie, że raportowanie dotyczy poprzedniego okresu rozliczeniowego niż ten, który obowiązywał w dniu wejścia w życie ustawy – wtedy w roku 2025 platformy będą musiały zaraportować sprzedawców za rok 2024, ale już nie 2023. Rezygnacja z zapisu o 2023 roku może jednak narazić Polskę na kary ze strony UE.
Ponadto zapisana w dyrektywie (i prawdopodobnie w samej ustawie krajowej) retroaktywność tworzy sytuację, w której niezależnie od tego, w którym roku wejdzie w życie ustawa, prezydent, parlament lub zainteresowana platforma cyfrowa może – na przykład przed Trybunałem Konstytucyjnym lub sądem unijnym – odwołać się do faktu, że skoro ustawa weszła w życie w roku 2024 (lub późniejszym), obowiązek składania sprawozdania za cały rok poprzedni (np. 2023 w przypadku wejścia ustawy w życie w 2024 r.) wymagał zbierania informacji wtedy, gdy ustawa jeszcze nie obowiązywała, co jest nieracjonalne, niezgodne z praworządnością i naraża platformę cyfrową na zbędne koszty. Zdaje się do tego nawiązywać w swoim stanowisku m.in. Związek Przedsiębiorców i Pracodawców: „Wejście w życie ustawy, która wpływa na zwiększenie obowiązków podatkowych podatników w trakcie roku podatkowego, w dodatku ze skutkiem wstecznym od początku tego roku podatkowego, narusza konstytucyjne normy legislacji w sprawach podatkowych. Powoduje to niezgodność ustawy z Konstytucją RP w zakresie dotyczącym daty jej wejścia w życie. W celu uniknięcia wątpliwości prawnych wskazane jest, by ustawa weszła w życie od 1 stycznia 2024 r. i miała zastosowanie począwszy od roku podatkowego rozpoczynającego się po 31 grudnia 2023 r. [a nie od 1 stycznia 2023 r. – przyp. A.C.]”. Można też mówić o – podniesionym w innym kontekście w stanowisku Grupy OLX – przypadku niezgodności omawianej sytuacji z zasadą minimalizacji danych, o której mowa w Rozporządzeniu Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679.
Tyle, jeżeli chodzi o opóźnienia. Ale czy możliwe jest całkowite unieważnienie dyrektywy bądź podniesienie koszmarnego limitu 30 transakcji? Są na to dwie metody:
Po pierwsze, polski rząd – obecny lub ten, który ukonstytuuje się po wyborach – wskutek własnych kalkulacji politycznych lub protestów obywatelskich rzeczywiście może postanowić stosować politykę bronienia wolności indywidualnej i suwerenności właśnie w postaci obrony Polaków przed unijnym opodatkowaniem sprzedaży przedmiotów na platformach cyfrowych. Ustawa transponująca dyrektywę w ogóle nie zostałaby wtedy przyjęta albo zostałby w niej – wbrew prawu UE – wprowadzony jedynie limit zysków (2000 euro), ale już nie liczby transakcji, od którego zaczyna się raportowanie sprzedawcy do fiskusa. Wymagałoby to od polskiego rządu swoistego „cierpienia w imię wartości”, czyli liczenia się z tym, że Unia Europejska nałoży karę finansową na polski rząd za niewdrożenie dyrektywy. Wzywanie rządu do takiego poświęcenia może brzmieć nieracjonalnie, jednak wydaje się, że kiedy trzeba bronić setek tysięcy polskich obywateli przed stratami, takie „cierpienie” nie odbywa się w imię samych abstrakcyjnych wartości, ale w imię realnej obrony dość dużej liczby Polaków. Tak nie można powiedzieć o trwającej właśnie sytuacji, w której Polska ponosi karę miliona euro dziennie za brak wycofania „ustawy kagańcowej” (ograniczającej bezstronność sędziów), która nie służy chyba nikomu poza napawającą się takim rodzajem „suwerenności”, „prawa moralnego” i „kultywacji polskości” grupą polityków Zjednoczonej Prawicy.
Nadzieję tworzy fakt, że PiS ma pewną – samą w sobie niekoniecznie złą – skłonność do rewolucyjnych rozwiązań, jeżeli chodzi o przyjmowanie prawa unijnego. Środowisko to jest przekonane, że może protestować przeciwko danemu prawu UE, nawet jeżeli zostało ono już przyjęte (por. np. pomysł referendum w sprawie relokacji uchodźców) albo wtedy, kiedy to UE ma wyłączną kompetencję do wydania jakichś przepisów (por. np. wydany w kwietniu przez rząd Morawieckiego zakaz wwozu zboża z Ukrainy). Ta buńczuczna postawa może być pozytywnie wykorzystana w kwestii DAC7. Ukułam nawet hasło: „Referendum? Tak, ale w sprawie dyrektywy DAC7”. Kwestia opozycji Polski wobec unijnej relokacji uchodźców ma niemal wyłącznie znaczenie propagandowe, zatem sprzeciw rządu i organizacja referendum (choć może przynieść pozytywne skutki w dziedzinie przyzwyczajania Polaków do demokracji bezpośredniej) wydaje się tu „strzelaniem z armaty do wróbli”. Tymczasem dyrektywa DAC7 – z powodu jej druzgocącego wpływu na „małą stabilizację” Polaków (oraz mieszkających w Polsce Ukraińców i imigrantów z Bliskiego i Dalekiego Wschodu) – stanowi, jak sądzę, sprawę rzeczywiście godną tego, aby odważnie zastosować nieposłuszeństwo wobec UE w postaci odrzucenia dyrektywy przez Polaków w referendum i konsekwentną wierność rządu temu obywatelskiemu werdyktowi.
Po drugie, zawarty w dyrektywie limit 30 transakcji można próbować zmienić lub skasować poprzez wstąpienie na ścieżkę unijną. Jak już zasygnalizowałam, obywatel, przedsiębiorstwo lub państwo (może właśnie Rzeczpospolita Polska?) może wystąpić do Trybunału Sprawiedliwości UE, oskarżając dyrektywę o niezgodność z zasadą proporcjonalności – jednak nie wiadomo, czy TSUE rzeczywiście orzekłby taką niezgodność. Ponadto znacząca siła polityczna w UE – albo grupa miliona obywateli w ramach Europejskiej Inicjatywy Ustawodawczej – mogłaby skłonić Komisję Europejską do napisania wniosku ustawodawczego zmieniającego dyrektywę DAC7, a dokładniej: kasującego lub podwyższającego niesławny limit 30 transakcji.
Zmiana myślenia o państwie
„Pandemia COVID-19 sprawia, że potrzeba ochrony finansów publicznych i ograniczenia skutków społeczno-gospodarczych pandemii staje się jeszcze pilniejsza” – czytamy w uzasadnieniu Komisji Europejskiej do dyrektywy DAC7. Również Polska pisze o niezbędności niecnych, zawartych w dyrektywie, rozwiązań w „reagowaniu na bieżące i przyszłe wyzwania związane z obecnym kryzysem spowodowanym pandemią COVID-19”. Na ironię zakrawa fakt, że – poza agresją Rosji na Ukrainę – to właśnie covidowe lockdowny w znacznej mierze przyczyniły się do inflacji i zubożenia europejskich społeczeństw (każdy w swojej okolicy zna niedawne przykłady upadku przedsiębiorstw gastronomicznych i turystycznych) – i to właśnie przez sprzedaż rzeczy na platformach cyfrowych ludzie próbują częściowo leczyć gospodarcze rany spowodowane pandemicznymi lockdownami i inflacją. Tymczasem zarówno dla Unii, jak i dla Polski odwołanie do COVID-19 jest pretekstem do tego, aby również te pieniądze im wyrwać…
Być może to jednak nie tyle chęć zysków, ile przemiany dotyczące rozwoju nowych technologii – i związana z tym chęć większego dostępu do danych obywateli – „wyjaśniają”, dlaczego próg, od którego trzeba raportować transakcje pojedynczego obywatela, jest tak niski. Widoczne w uzasadnieniu dyrektywy nawiązanie Komisji Europejskiej do pandemii – oraz fakt, że żaden kraj nie sprzeciwił się dyrektywie w głosowaniu na Radzie UE – ma nie tylko wymiar finansowy, lecz stanowi swoiste przyznanie się do tego, że pandemia upowszechniła inny – nazwijmy to: „macierzyński” – tryb myślenia o państwie, który symbolizuje choćby fakt, że alerty RCB związane są teraz z relatywnie błahymi sprawami życia codziennego. W tym nowym trybie myślenia o państwie nie jest mile widziane działanie obywatela, lecz bierność i oczekiwanie na opiekuńczy sygnał od państwowych instytucji, co wykracza poza dotychczasowe – nawiązujące choćby do lat 70. XX wieku – wyobrażenie o „państwie opiekuńczym”. Istotnym aspektem związanym z zawarciem w dyrektywie odwołania do pandemii jest fakt, że czas lockdownów i kwarantann jeszcze bardziej „przykleił” nas do urządzeń z dostępem do internetu. Smakowitym kąskiem dla Unii Europejskiej i rządów narodowych jest dostęp do danych odzwierciedlających intensyfikację internetowego wymiaru naszego życia. A fakt, że to właśnie przyklejenie obywateli do smartfonów usypia ich czujność, a zatem zapobiega masowemu sprzeciwowi wobec inwigilacji i nadmiernej kontroli naszych finansów, jeszcze bardziej zachęca Unię i państwa członkowskie do wdrażania pomysłów takich jak omawiana dyrektywa.
Zarówno wiedza o wpływie dyrektywy DAC7 na nasze portfele, jak i świadomość wprowadzanej przez nią uporczywej inwigilacji naszego zachowania na platformach handlowych, mogą też doprowadzić do innego niż referendum czy pozew do TSUE efektu. Mianowicie: mogą sprawić, że gospodarka (i całe życie) w pewnym sensie cofną się w rozwoju, staną się bardziej analogowe (co może spodobać się nostalgikom przekonanym o zbyt szybkim tempie życia we współczesnym świecie). Odżyją zatem targowiska; częściej będą organizowane stacjonarne akcje wymiany bądź sprzedaży ubrań i sprzętów, a internet będzie służył tylko umawianiu się na tego rodzaju wydarzenia. „W realu” nie zaznamy tego niesmacznego poczucia, że każda transakcja jest śledzona i raportowana, bo niemożliwe jest wysłanie kontrolera do każdego stoiska i na każde spotkanie kupującego ze sprzedającym.