Bryan Caplan: Głosujący nie wierzą w siłę własnego głosu [WYWIAD]

Doceniasz tę treść?

– Polityka jest dzisiaj jak religia. Nie pozyskasz wyznawców, odwołując się do sprawdzalnych faktów, tylko udając, że posiadłeś prawdę absolutną – z Bryanem Caplanem rozmawia Sebastian Stodolak.

Bierze pan udział w wyborach?

Nie.

Dlaczego?

Z dwóch powodów. Po pierwsze, szansa, że mój głos coś zmieni, jest ekstremalnie mała. Po drugie, głosowanie mnie w jakiś sposób odrzuca.

Odrzuca?

Nie podoba mi się to, jak ludzie się zachowują w trakcie wyborów.

Czy ktoś, kto nie głosuje, ma prawo potem narzekać na rządzących? I co by było, gdyby wszyscy sądzili, że ich głos niczego nie zmieni? To zresztą częste przekonanie wśród niechodzących na wybory.

To nie jest sensowna krytyka. Istnieje jedna szansa na bilion, że twój głos wpłynie na wynik wyborów, a jeśli nie weźmiesz udziału w tej loterii, to nie możesz się skarżyć na rządzących? Naprawdę? Udział w czymś całkowicie nieefektywnym jako warunek możliwości bycia rozczarowanym? Poza tym, gdyby naprawdę było tak, że niemal nikt nie głosuje, to wtedy właśnie chodziłbym na wybory.

A czy jednostkowy udział w wyborach, nawet jeśli nie ma wpływu na ostateczny wynik, nie jest po prostu legitymizowaniem demokracji? Powiedzeniem: tak, zgadzam się na taki system? A zaniechanie oznacza jego osłabianie.

Ten argument też należy rozważać matematycznie. Jak dużą część legitymacji utraci demokracja, jeśli ja nie pójdę do wyborów? Mikroskopijną. Należy myśleć o kosztach danych działań i korzyściach z nich, zanim się je podejmie. Tutaj te pierwsze znacznie przekraczają te drugie. Zgodnie z dość popularną ostatnio filozofią efektywnego altruizmu czas, który poświęcisz na dojazd do urny wyborczej i głosowanie, lepiej poświęcić np. na pomaganie sierotom w domu dziecka.

Jest pan profesorem ekonomii. Może pan powiedzieć: „Wiem, jak działa gospodarka, przejrzałem programy wyborcze, zagłosuję na X, bo jego program jest z punktu widzenia tejże gospodarki najlepszy. Głosujcie tak jak ja”. I może ludzie zagłosują. Wtedy pański głos to w istocie już nie jeden głos, a kilka, kilkanaście, może kilkadziesiąt…

Co z tego? To wciąż za mało, by robić różnicę w powszechnych, ogólnokrajowych wyborach. Ten argument miałby sens w przypadku celebrytów o naprawdę dużym zasięgu. A gdy jesteś mną, z moimi 65 tys. subskrybentów na Twitterze, nie masz istotnego wpływu… Moja postawa wobec głosowania nie jest dogmatyczna, tylko warunkowa. Nie będę zużywał mojej energii na rzeczy, które – jak uczy mnie matematyka – nie mają absolutnie żadnego znaczenia w danych okolicznościach.

Stara się pan być bardzo racjonalny, jak przystało na ekonomistę.

Tak (śmiech)!

W książce „Mit racjonalnego wyborcy” ukuł pan koncepcję „racjonalnej irracjonalności”, zgodnie z którą ludzie głosują głupio, bo z ich punktu widzenia jest to po prostu rozsądne. Dlatego właśnie wybierają np. antyrynkowych populistów. Proszę to wyjaśnić…

Naukowcy społeczni od dekad mówili o „racjonalnej ignorancji”. To dość zdroworozsądkowa idea, zgodnie z którą, jeśli nie masz zbyt wielkiej możliwości wpływania na wynik w danej kwestii praktycznej, to nie ma sensu nabywać w odniesieniu do niej szczegółowej wiedzy. Jesteś racjonalnym ignorantem. Jeśli więc nie masz jako jednostka wpływu na wynik wyborów, to bodziec do tego, by dogłębnie analizować programy wyborcze i ich możliwe skutki, jest naprawdę mały. Ergo: wyborcy wiedzą naprawdę mało na tematy polityczne. W mojej książce ujmuję tę teorię jeszcze ostrzej. Ludzie nie tylko nie chcą zrozumieć świata, lecz celowo unikają tego zrozumienia, bo prawda wydaje im się zbyt trudna do zniesienia. Fakty nie są przyjemne, więc ludzie formują swoje przekonania o świecie na bazie swoich emocji. Dlatego właśnie mówię o racjonalnej irracjonalności. Ludzie w polityce zachowują się tak, jakby znali odpowiedzi na wszystkie pytania, podczas gdy nawet się nad nimi nie zastanawiali. Dlatego właśnie wybory są dla mnie odrzucające.

Wyborcy nie dostrzegają relacji pomiędzy głosowaniem na daną politykę a jej efektami?

Bo ona na poziomie wyborów nie istnieje. Zestawmy to z zakupami w sklepie. Jeśli kupisz coś, co ci nie zasmakuje, to po prostu stracisz pieniądze. Gdy idziesz głosować i zagłosujesz na kogoś, kogo nie popierasz, to jaki będzie wynik? Taki sam, jaki byłby, gdybyś nie głosował wcale. Dlatego ludzie głosują głupio i na szalone, ale silne emocjonalnie idee. Polityka jest dzisiaj jak religia. Nie pozyskasz wyznawców, odwołując się do sprawdzalnych faktów, lecz udając, że posiadłeś prawdę absolutną.

Czyli głosujący nie wierzą w siłę swojego głosu?

Nie.

Przecież mówi się o „obywatelskim obowiązku”.

To proszę zadać pytanie, jak wysoka opłata za głosowanie sprawiłaby, że ludzie, którzy chodzą na wybory, przestaną głosować? Nawet umiarkowany „podatek od głosowania” znacznie obniży frekwencję. Gdyby wymagać od ludzi opłaty na poziomie 100 dol., głosowałaby garstka.

I pan.

I ja. A przecież, gdyby głosowanie było naprawdę dla ludzi tak ważne, jak twierdzą, to raz na kilka lat powinni wysupłać te pieniądze i głosować. Proszę sobie wyobrazić panikę, gdy ktoś sobie uzmysławia, że zostawił otwarte drzwi w mieszkaniu. Natychmiast zamawia Ubera i jedzie te drzwi zamknąć. A teraz proszę porównać to z tym, jak reaguje ktoś, kto zapomniał pójść do wyborów. Po prostu wzrusza ramionami.

Upewnię się: nawet jeśli ktoś bierze aktywny udział w życiu publicznym, chodzi na wiece, jest aktywistą, to pana zdaniem i tak w głębi duszy nie wierzy, że jego głos ma znaczenie?

W większości przypadków tak. Porównałem politykę z religią. Ona też ma swoich fanatyków, którzy w prawdziwym życiu często nie przestrzegają jej zasad. Czyny mówią głośniej niż słowa – to chyba zresztą podstawa rozważań nie tylko psychologicznych, lecz także ekonomicznych. To fundamentalne założenie łączy obie te dziedziny. Ludzie często mówią coś zupełnie innego, niż robią, gdy przychodzi co do czego. Przykładowo w USA 20–30 proc. badanych przyznaje, że dokonałoby aborcji, gdyby ich dziecko miało zespół Downa. W praktyce w takiej sytuacji ciążę przerywa ok. 90 proc. ludzi. Wynika to z tego, że teoretyzując, ludzie nie są w stanie w pełni zrozumieć sytuacji, o której mówią.

(…)

Jeśli demokracja ma bazować na mechanizmie odzwierciedlającym jak najlepiej preferencje polityczne większości, to czy nie lepiej zaprząc AI do analizy danych o naszych preferencjach politycznych, które ujawniamy w sieci, i na tej podstawie decydować, jaka polityka powinna obowiązywać?

Wtedy by to była AI-okracja (śmiech). Są i inne pomysły. Mój przyjaciel Robin Hanson proponuje futuarchię, czyli system oparty na szacunkach z rynków prognostycznych. Powiedziałbym, że to wszystko ciekawe pomysły, ale to już nie byłaby demokracja. Prawdą jest jednak, że nieograniczona demokracja, czyli absolutne rządy większości, byłaby systemem gorszym niż ta, którą mamy – ograniczona chociażby postanowieniami konstytucji limitującymi możliwe do przyjęcia polityki.

A czy państwo demokratyczne i zarządzanie nim powinny być porównywane z firmą albo gospodarstwem domowym, co niektórzy ekonomiści uparcie robią?

To nie jest doskonała analogia, ale całkiem dobra. Oczywiście, że istnieją różnice. Czy np. państwo może zbankrutować jak firma? Raczej nie. Jest to natomiast użyteczne porównanie do mierzenia wyników zarządzania państwem.

Skoro państwo jest jak firma, to chyba dobrze, że Donald Trump – przedsiębiorca – znów chce być prezydentem USA?

Donald Trump nie rządził krajem jak firmą. Traktował go jako reality TV. Większość czasu poświęcał na chwalenie się, a jeśli chodzi o realne zmiany legislacyjne, to działo się tak naprawdę niewiele. Jego modus operandi było takie: jednych wkurzać, drugich ekscytować.

Na wyborców działało.

Właśnie. Czy to nie jest potwierdzenie moich słów? Proszę się więc nie dziwić, że nie głosuję.

Cały wywiad dostępny jest TUTAJ.

Inne wpisy tego autora

Lawrence W. Reed: Rząd to nie biznes [WYWIAD]

To zawsze brzmi atrakcyjnie, gdy polityk mówi: „zamierzam przestawić rząd na zasady biznesowe”. W praktyce jest to czysta fantazja. Z Lawrence’em W. Reedem rozmawia Sebastian