Czterodniowy tydzień pracy to nie zasługa gospodarczej lewicy lecz konsekwencja rozwoju rynku

Doceniasz tę treść?

Jeśli tydzień pracy skurczy się do czterech dni, nie obniżając jednocześnie twoich zarobków, nie będzie to zasługą lewicy – pisze Sebastian Stodolak dla „Dziennika Gazety Prawnej”.

Dlaczego weekend ma tylko dwa dni? Być może to pytanie, zadawane przez miliardy pracowników, wkrótce się zdezaktualizuje. Są tacy – to nie żart – którzy chcą skrócenia naszej harówki do czterech dni. Ma to nam przynieść większe poczucie zadowolenia, a samym firmom wyższe przychody. Że jest to możliwe, wskazują opublikowane niedawno pozytywne wyniki programów pilotażowych, w ramach których firmy wprowadzały czterodniowy tydzień pracy.

Te wyniki to woda na młyn partii Razem, która jesienią 2022 r. zaprezentowała projekt ustawy mającej ideę tę zrealizować w Polsce. Zgodnie z tą propozycją pracodawcy musieliby wybrać: pozwalają zatrudnionym na jeden dodatkowy dzień laby w tygodniu albo skracają tydzień pracy do 35 godzin (jak np. we Francji). Polscy pracownicy w zdecydowanej większości – wskazują badania ManpowerGroup – chcą takiej rewolucji. Pracodawcy, co nie zaskakuje, są sceptyczni. Cezary Kaźmierczak, szef Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, nazywa pomysł „szkodliwym i infantylnym”, a prof. Jacek Męcina, ekspert Konfederacji Lewiatan, tłumaczy, że wiązałby się on „z obniżeniem wynagrodzeń i zmniejszeniem liczby pracowników”.

Wygląda na to, że znów zły kapitał chce sabotować poprawę jakości życia ludzi pracy i że znów potrzeba nam dzielnych ludzi lewicy, by sabotaż udaremnili. Bo przecież, gdyby nie oni…

Marks wiecznie żywy

To tradycyjna opowieść lewicy gospodarczej: świat przed dzikim kapitalizmem mogą uratować tylko rozmaite normy, regulacje, zakazy oraz nakazy. Warto zdawać sobie sprawę, że narracja taka pochodzi wprost od Karola Marksa. W jego perspektywie historia świata to ciąg następujących po sobie systemów opresji. Najpierw był system niewolniczy, potem feudalny i w końcu kapitalistyczny, który – jak pisał w „Manifeście komunistycznym” – wszystko, co poprzednie systemy uznawały za święte, „wszystkie iluzje religijne i polityczne” sprowadził do „bezwzględnego, bezpośredniego i brutalnego wyzysku”. To niemiecki filozof sformułował teorię, zgodnie z którą żaden przemysłowiec dobrowolnie nie wprowadzi rozwiązań polepszających byt robotnika, nawet jeśli – uwaga! – będzie to w interesie kapitalistów jako klasy. I dlatego właśnie zdaniem Marksa konieczne są rozwiązania legislacyjne, które go do tego zmuszą.

Teorię tę Marks sformułował, analizując mechanizm rynkowego ustalania długości dnia pracy. Jeśli, załóżmy, robotnik produkuje towar o równowartości swojej pensji w ciągu 6 godzin, zaś pracuje 10 godzin, to produkt jego pracy wytworzony w ciągu tych 4 godzin jest wartością „zawłaszczoną” przez przemysłowca. W interesie kapitalisty jest więc wydłużanie dnia pracy. Ogranicza go w tym jednak biologia: jeśli zmusza robotnika do pracy zbyt długiej, ten zaczyna chorować, spada jego wydajność, a odtwarzanie zatrudnienia staje się coraz bardziej kosztowne. Nawiasem mówiąc, Marks nie zadawał sobie pytania, dlaczego wyzyskiwany robotnik w ogóle wyjechał ze swojej idyllicznej wsi do obskurnego Londynu. Gdyby je zadał, zrozumiałby, że wyjechał dlatego, że kapitaliści oferowali temu robotnikowi lepsze życie niż na wsi – nawet jeśli okupione było to 12-godzinną pracą.

Marks zauważa, że choć „mogłoby się wydawać, że interes kapitału skłania go w kierunku dnia pracy o normalnej długości”, to jednak, jeśli standardem jest zbyt długi dzień pracy, żadnemu pojedynczemu kapitaliście nie będzie opłacać się skrócenie go w swoim zakładzie. Dlaczego? Bo inni przedsiębiorcy, ci utrzymujący 12-godzinny dzień pracy, będą – przynajmniej w krótkim terminie – zarabiać więcej i wypchną „postępowego” konkurenta z rynku. Słowem: albo wszyscy kapitaliści naraz wprowadzą krótszy dzień pracy, albo nie zrobi tego żaden. Ta sama logika towarzyszy założeniu, że gdyby nie zakaz pracy dzieci, przemysłowcy nie zrezygnowaliby z ich zatrudniania, albo że gdyby nie takie dekrety państwa, jak ustawa o płacy minimalnej, to nie rosłyby wynagrodzenia.

Ta logika jest błędna. Do długości dnia i tygodnia wrócę później. Skupię się na pracy dzieci, bo to kwestia wywołująca szczególnie silne emocje.

(…)

Jak rynek pozwoli

Dobre prawo to takie, które wymusza na obywatelach przestrzeganie zasad, co do słuszności których zgadza się absolutna większość. Złe prawo to takie, które na obywatelach próbuje wymusić zachowania, których ci nie popierają. Dobre prawo zakazuje kradzieży. Złe prawo umożliwia ją wybranym grupom ludzi. Regulacje gospodarcze to szczególny rodzaj prawa, który rozwinął się dopiero w czasach kapitalizmu. Wcześniej gospodarka nie była krępowana przepisami – wymagano, by poddani płacili daniny, zakazywano lichwy, lecz nie ustalano norm produktowych, nie definiowano rodzajów działalności gospodarczej i nie określano, kto, kiedy i jak długo może pracować.

W przypadku regulacji gospodarczych odpowiedź na pytanie o dobre prawo jest złożona. Łatwo można sferę tego, co sądzimy o tym, jak być powinno, pomylić z tym, co jest możliwe do uzyskania w praktyce na danym poziomie rozwoju gospodarczego. Postulowanie w 1800 r. wprowadzenia ośmiogodzinnego dnia pracy i wolnych weekendów byłoby absurdem.

Czy więc w 2023 r. regulacja skracająca dzień pracy do czterech dni w tygodniu byłaby prawem dobrym? Eksperymenty wskazują, że są firmy, które mogą przejść na taki tryb pracy. Jedno z takich badań zainicjowała w zeszłym roku organizacja 4 Day Week Global. Wzięły w nim udział 33 firmy z 6 państw świata, które tydzień pracy skróciły na pół roku. Większość z nich odnotowała wzrosty przychodów i poprawę samopoczucia pracowników. Podobny eksperyment przeprowadzono również w zeszłym roku w Wielkiej Brytanii. Tam liczba firm wyniosła 61 – i 90 proc. z nich ze względu na pozytywne wyniki zapowiedziało kontynuację pilotażu. To bardzo dobre wiadomości. Tylko głupiec nie cieszyłby się z tego, że można pracować mniej, zarabiać tyle samo, być szczęśliwszym, i to jeszcze bez szkody dla pracodawcy.

To jednak, że istnieją firmy, które dzisiaj mogą bez problemu skracać czas pracy, nie oznacza, że mogą wszystkie. Łatwiej zrobić to w niektórych urzędach, firmach świadczących miękkie usługi, takie jak marketing czy PR, trudniej w dużych przedsiębiorstwach prowadzących ciągłą produkcję. Tam wymusi to zatrudnienie dodatkowych pracowników, a więc podniesie koszty. Nie wszystkie firmy mogą sobie na to pozwolić, a skala dotychczasowych eksperymentów nie pozwala stwierdzić, jak duży odsetek firm byłby w stanie dostosować się do nowych regulacji. Być może lepszą strategią będzie cierpliwość.

Poczekajmy, aż któryś z największych i cieszących się estymą graczy rynkowych skróci sam z siebie tydzień pracy do czterech dni, dając w ten sposób innym firmom sygnał, w którym kierunku mają iść. Gdy tak się stanie, będzie można symbolicznie przyjąć regulację sankcjonującą ten stan rzeczy. Czy to niemożliwe? Takiej historii przecież świat już doświadczył. W XIX w. i przez dużą część XX w. pracowano także w soboty. Pionierem skrócenia tygodnia roboczego do pięciu dni nie był działacz związkowy ani żaden marksistowski intelektualista czy postępowy polityk, lecz Henry Ford. Od 1926 r. jego pracownicy mogli cieszyć się wolnymi sobotami. Wcześniej jeszcze zresztą Ford skrócił dzień pracy do ośmiu godzin, wprowadził płatne wakacje i płatne chorobowe. Wbrew teorii Marksa, Ford nie został wycięty z rynku przez mniej wielkodusznych konkurentów. Przeciwnie, fabryki Forda zaczęły wysysać im pracowników, więc ci musieli zacząć oferować podobnie atrakcyjne warunki zatrudnienia.

I na koniec: gdy w ojczyźnie dzikiego kapitalizmu cieszono się już wolnymi weekendami, w PRL, do której tak wielu dzisiaj wzdycha, soboty wciąż w większości były pracujące. Do 1973 r. pracowało się we wszystkie, potem wprowadzono „wolne soboty” (np. od 1981 r. co druga była wolna), a pięciodniowy tydzień pracy przyszedł do nas dopiero wraz ze zmianą ustroju w 1989 r.

Cały artykuł można przeczytać TUTAJ.

Inne wpisy tego autora

Czas na rewolucję w polskiej służbie zdrowia

W Polsce znów rozgorzała debata o finansowaniu służby zdrowia, tym razem po wprowadzeniu nowych zasad naliczania podatku zdrowotnego, dla niepoznaki zwanego składką. Cieszą się ci,