Binarne myślenie o źródłach energii jako albo dobrych (czystych), albo złych (brudnych) szkodzi nam wszystkim.
Brudna energia – samo użycie tego sformułowania brzmi jak ostateczny argument w każdej dyskusji o przyszłości energetyki. Ustalił się pogląd, że OZE mają wprawdzie jakieś wady, ale przecież znacznie więcej jest zalet, a paliwa kopalne nie dość, że zalet nie mają żadnych, to jeszcze pchają świat w kierunku katastrofy klimatycznej. Nauczyliśmy się myśleć zero-jedynkowo, także o energetyce.
Mit sielskiej przeszłości
Nie jestem denialistą klimatycznym. Czasy, gdy można było mieć wątpliwości co do tego, że człowiek ma wpływ na klimat, minęły. Ma i nawet pobieżna lektura prac klimatologów nie pozostawia żadnych wątpliwości. Moją intencją nie jest ani zaprzeczanie nauce, ani ignorowanie ryzyka związanego z ociepleniem klimatu. Wiadomo jednak, że próba jakiejkolwiek dyskusji z monolityczną narracją o zamianach klimatu jako egzystencjalnym zagrożeniu dla ludzkości i brudnej energii jako jego źródle naraża na zarzuty o podważanie ustaleń nauki. Z taką krytyką spotkali się niemal wszyscy autorzy publikacji, które w tym tekście przywołuję: podsekretarz stanu ds. energii w administracji Baracka Obamy fizyk Steven Koonin, filozof i libertarianin Alex Epstein czy ekomodernista Michael Shellenberger. Jestem tego świadomy i zachęcam do lektury prac wobec tych badaczy krytycznych i wyrobienia sobie własnej opinii.
Binarne myślenie o źródłach energii jako albo dobrych (czystych), albo złych (brudnych) szkodzi nam wszystkim. Przeprowadźmy eksperyment myślowy. Wyobraźmy sobie, że James Watt nigdy się nie urodził. Podobnie jak wszyscy inni, którzy przyłożyli rękę do wynalezienia silnika parowego. Dzięki temu wydobycie węgla nigdy nie osiągnęło rozmiarów przemysłowych. Wyobraźmy sobie, że kanadyjski lekarz Abraham Gesner nigdy nie zainteresował się nauką, a przez to nigdy nie opracował sposobu pozyskiwania nafty z węgla. Oraz że Ignacy Łukasiewicz spełniał się jako farmaceuta na tyle, że nigdy nie skonstruował swojej lampy naftowej. Przyjmijmy też, że amerykański biznesmen Edwin Drake nigdy nie opracował skutecznej metody odwiertów ropy, dzięki czemu nigdy nie stała się ona paliwem dla samochodów, które zresztą nigdy nie zyskały wielkiej popularności. I że nikt nigdy nie opracował sposobu magazynowania i przesyłu gazu ziemnego. Słowem, że to, co nazywamy brudną energią, źródło zmian klimatycznych, tkwi sobie spokojnie pod ziemią. Jak wyglądałoby nasze życie?
Otóż wyglądałoby ono niewiele lepiej niż życie przeciętnej rodziny w 1800 r. Pisarz Matt Ridley opisuje je w „Racjonalnym optymiście” tak: „Rodzina gromadzi się wokół paleniska w drewnianym domu przy śpiewie ptaka za oknem. Ojciec czyta Biblię, a matka przyrządza gulasz. Czytanie Biblii przez ojca przerywa kaszel zapowiadający zapalenie płuc, które zabije go w wieku 53 lat. Dziecko umrze na ospę, która już wywołuje u niego płacz; jego siostra wkrótce stanie się niewolnicą pijanego męża. (…) Świece kosztują zbyt wiele, więc pomieszczenie oświetla tylko ogień. Nikt w rodzinie nigdy nie był w teatrze ani nie słyszał gry na fortepianie. Ojciec raz odwiedził miasto, ale podróż kosztowała go tygodniową pensję. Pozostali nigdy nie oddalili się od domu na więcej niż 15 mil. (…) Co do ptaka za oknem, to jutro zostanie złapany i zjedzony przez chłopca”.
Postęp, który sprawił, że mamy się znacznie lepiej niż przeciętna rodzina z 1800 r., zawdzięczamy ludziom, którzy w ropie, węglu i gazie zobaczyli masowe źródło taniej energii. Ocieplanie się klimatu jest więc produktem ubocznym najbardziej skutecznego lekarstwa na biedę w historii. I jeszcze jedno: gdybyśmy nie korzystali z brudnej energii, średnie temperatury Ziemi byłyby niższe, ale nauka byłaby zapewne tak słabo rozwinięta, że nawet nie wiedzielibyśmy, że unikamy jakiegoś niebezpieczeństwa.
(…)
Śmiercionośny aktywizm
Nie istnieje obiektywny, dany raz na zawsze podział na brudną i czystą energię. To konwencja będąca funkcją naszej wiedzy, zasobów i rozwoju technologii w danym czasie.
Gdybyśmy chcieli stosować obiektywne miary, musielibyśmy przyznać, że każda energia jest brudna w tym sensie, że jej pozyskanie musi się wiązać z kosztami dla środowiska. Nawet kolektory słoneczne i turbiny wiatrowe nie są wytwarzane z powietrza i coś trzeba z nimi zrobić po zużyciu.
W ocenie tego, co jest czyste, a co brudne, kluczowe jest ustalenie kosztów oraz porównanie ich z korzyściami i użytecznością płynącymi z danego źródła energii. Taka analiza prowadzi do wniosku, że węgiel jest bardziej ekologiczny i wydajny od drewna kominkowego, a gaz ziemny jest bardziej ekologiczny i wydajny od węgla. Ta sama analiza poucza nas też, że gdyby energia słoneczna i wiatrowa na obecnym etapie rozwoju technologii miała zastąpić całkowicie i z miejsca paliwa kopalne, nie przyniosłyby ani ludziom, ani naturze odnowy. Wręcz przeciwnie. Energia jądrowa na obecnym etapie rozwoju też by zawiodła, gdyż szybko wyczerpalibyśmy uran i inne rzadkie metale konieczne do jej wytwarzania.
Binarne i absolutystyczne myślenie o energii tych niuansów nie dostrzega i prowadzi do niebezpiecznego rezultatu: o tym, co jest czystą i pożądaną energią i w jakich proporcjach należałoby korzystać z danych jej źródeł, nie decyduje trzeźwa analiza rzeczywistości, lecz uwarunkowania ideologiczne. Przykładem tragicznych skutków tego zjawiska są Niemcy. Energia nuklearna nie jest tam (a przynajmniej do ataku Rosji na Ukrainę nie była) postrzegana jako czysta, lecz jako zagrożenie. Od 2011 r., tj. od awarii elektrowni w Fukushimie, Niemcy zredukowali produkcję energii z atomu o ok. 50 proc., ubytek energetyczny zastępując częściowo… energią węglową. Badacze Stephen Jarvis, Olivier Deschenes i Akshaya Jha w pracy „The Private and External Costs of Germany’s Nuclear Phase-Out” wyliczyli, że wygaszanie atomu kosztuje Niemców ok. 12 mld dol. rocznie, przy czym ponad 70 proc. kosztów wynika z nadmiarowych zgonów z powodu „zanieczyszczenia powietrza przez elektrownie węglowe działające w miejsce wyłączonych elektrowni jądrowych”. To pokazuje, jak przez niebranie pod uwagę realiów, a jedynie ideologii, można sobie samym zrobić krzywdę.
Ideologiczne uprzedzenia względem danych źródeł energii w przyszłości mogą prowadzić do jeszcze większych tragedii. Co jakiś czas pojawiają się głosy, że ubogie kraje, w których wciąż źródłem energii jest prosta biomasa (obornik, pozostałości upraw, drewno opałowe), powinny pominąć etap paliw kopalnych i od razu zacząć stosować nowoczesne OZE. Takie idee pojawiają się nie tylko wśród aktywistów klimatycznych, lecz także np. w ONZ. Ich realizacja oznaczałaby przeprowadzenie na bezprecedensową skalę eksperymentu gospodarczo-społecznego o niepewnych wynikach. Żadne społeczeństwo nie wydźwignęło się dotąd z biedy bez paliw kopalnych. Nie dość, że ryzyko niepowodzenia jest duże, to jeszcze powstaje pytanie, czy bogate kraje mają moralne prawo wskazywać ścieżki rozwojowe biednym, skoro per capita emitują znacznie więcej CO2 niż te drugie? Dla porównania nawet wybitnie zielona i proklimatyczna Szwecja produkuje rocznie 3,4 t CO2 na głowę. W najuboższych państwach wartość ta nie przekracza zwykle 1 t.
Najwyższy czas, by polityki klimatyczne zyskały wielowymiarowość, której teraz im brakuje, by faktycznie odzwierciedlały wyniki badań naukowych i brały pod uwagę inne dziedziny niż klimatologię.
Zideologizowanie dyskusji o energii ma także bardzo negatywne konsekwencje dla naszego kraju. Między innymi w wyniku działań lobby górniczego utrzymujemy przy życiu nierentowne kopalnie i opóźniamy tym samym transformację energetyczną. Tyle że ta powinna brać pod uwagę lokalne uwarunkowania i elastycznie reagować na zmienne okoliczności. Tymczasem pojawiło się zagrożenie, że pod presją zielonego lobby Polska nie będzie w tym procesie uwzględniać swoich własnych potrzeb. A potrzeby te mogą – przynajmniej krótkoterminowo – skłaniać nas do zaakceptowania większej ilości paliw kopalnych, niż wynikałoby to z celów klimatycznych. Dlaczego? Chociażby ze względu na wojnę. Dzisiaj potrzeba nam więcej brudnej energii węglowej z własnych kopalni, bo rosyjski węgiel jest w wyniku sankcji niedostępny. Nie jesteśmy jeszcze w stanie zastąpić tego węgla wiatrakami.
Wydaje się, że najwyższy czas, by polityki klimatyczne zyskały wielowymiarowość, której teraz im brakuje. Polegałoby to głównie na dbałości o to, by faktycznie odzwierciedlały wyniki badań naukowych, ale i na tym, by brały także pod uwagę inne dziedziny niż klimatologię: ustalenia ekonomistów, historyków, socjologów, antropologów czy filozofów. Jeśli zostaną oczyszczone z ideologii, unikniemy ślepych uliczek i działań, które zamiast posunąć nas naprzód na drodze ku bardziej przyjaznemu i czystszemu światu, zawiodą i popchną nas w ramiona konfliktu i wzajemnego obrzucania się winą o to niepowodzenie.
Cały artykuł można przeczytać TUTAJ.