Dwa interesujące zjawiska zachodzą dziś równocześnie. Zakres naszej wolności ekonomicznej jest regularnie ograniczany. Zakres wolności w sferze obyczajowej regularnie się rozrasta. Oba te trendy mają jedno źródło: jest to brak wiary w człowieka i skrajny pesymizm, który przenika obecnie intelektualistów, polityków i aktywistów.
Absolutna wolność ekonomiczna nie istniała nigdy. To prawda. W czasach przedkapitalistycznych wolność ekonomiczną ograniczał ład społeczny. Ktoś, kto chciał eksperymentować, wymyślać coś nowego, handlować zaburzał odwieczny porządek. To były zajęcia niehonorowe, nieszlachetne.
W czasach kapitalistycznych, gdy normy społeczne poluzowano, a innowatorzy zaczęli budzić ciekawość i w końcu poklask, wolność ekonomiczną zaczęły dla odmiany ograniczać regulacje i interwencje państwa. Tak było odkąd pojawił się koncept rynkowych niedoskonałości, które państwo ma rzekomo być zdolne usuwać. Można wskazać ponad 130 przykładów takich niedoskonałości. Gdyby brać je całkiem serio, trzeba by powiedzieć, że ustrój rynkowy jest najmniej doskonałym z możliwych. W końcu socjalizm miał tylko jeden defekt: nie działał.
Zgoda więc: pełna wolność ekonomiczna nie istniała nigdy. Ale nigdy też nie istniała pełna wolność w sferze obyczajowości. Wywrotowcy obyczajowi – ci, którzy takiej wolności chcieli – tworzyli zawsze kolorowe komuny, ciekawy margines wyrzutków społecznych, nieumiejących dostosować się do wymogów otoczenia. Ich nietypowa obyczajowość często znajdowała ujście w dziełach sztuki, ubogacając ludzką kulturę. Nigdy jednak idee takie, jak choćby społeczne hippisowska wolna miłość, komunistyczne wychowywanie dzieci poza rodzinami, czy wielożeństwo (obecnie „poliamoria”) – w kulturze Zachodu nie stały się normą.
W jakimś sensie dążenie do absolutnej wolności gospodarczej, które przecież też było obecne za sprawą takich myślicieli, jak choćby w XIX w. Lysander Spooner, czy w XX w. Murray Rothbard i dążenie do absolutnej wolności obyczajowej miały swoje pożyteczne miejsce w społecznej układance, niejako ograniczając tendencje przeciwne, czyli te, które wolność chciały w obu dziedzinach radykalnie zmniejszyć.
Do teraz. Równowaga została zaburzona. Dążenie do absolutnej wolności gospodarczej stało się mniej niż marginalnie obecne w pakiecie znanych idei. Przyznać się do tego, że „wierzy się w siłę rynku” to narazić się na kpiny. „Jesteś Korwinistą? To tacy jeszcze istnieją? A może jeszcze uważasz, że Balcerowicz nie musi odejść?” Z kolei dążenie do absolutnej wolności obyczajów – stało się mainstreamem.
***
Intelektualiści, naukowcy i politycy opowiadają dzisiaj nieustannie o tzw. globalnych ryzykach egzystencjalnych. Ich katalog nieustannie się rozszerza, ale głównym takim ryzykiem w mainstreamowej narracji pozostają efekty zmian klimatu. Użycie słowa „egzystencjalny” sugeruje, że znajdujemy się u progu wyginięcia. Jesteśmy jak dinozaury, które niczym zahipnotyzowane obserwują ognisty szlak meteorytu wędrującego po niebie, nie wiedząc, że niesie im koniec. Tzn. w większości tacy jesteśmy. Elity są świadome zagrożenia i dlatego właśnie – w naszym imieniu i dla naszego dobra – muszą przedsięwziąć odpowiednie środki.
Próbuje się wybić z głowy przedsiębiorcom, że celem ich działalności jest zysk. Stąd pomysł, realizowany już regulacyjnie na ogólnoeuropejskim szczeblu, by firmy raportowały tzw. wskaźniki niefinansowe, związane w dużej mierze ze śladem węglowym.
Jak wykazaliśmy w raporcie „Pod ciężarem ESG”, wprowadzenie obowiązku takiego raportowania w Polsce będzie kosztować polski sektor MŚP, który będzie objęty nim pośrednio, nawet 8 mld zł rocznie.
Co otrzymamy w zamian? Stosy danych, z których analitycy-urzędnicy wyciągnąć będą odpowiednie średnie, znajdą nowe „niedoskonałości rynkowe”, wyznaczą odpowiednie progi minimalne i zaproponują regulacje celem ich osiągnięcia. Tak przecież było przy okazji choćby dyrektywy o produktach plastikowych. Sprawdzono, jak duży odsetek opakowań jest poddawanych recyklingowi i na tej podstawie wyznaczono minimalne progi, które teraz trzeba spełniać. W jaki sposób? Zmuszając producentów i konsumentów do określonych zachowań.
Bo konsumenci także są na celowniku samozwańczych zbawców świata. Nasze zachowania konsumenckie nie licują z politykami klimatycznymi. Wciąż używamy zbyt wielu produktów o wysokim śladzie węglowym, wciąż sami zanieczyszczamy atmosferę, ogrzewając mieszkania, czy jeżdżąc samochodami. To dlatego silników spalinowych chce się zakazać (już od 2035 r.) i dlatego domy i transport prywatny chce się włączyć w mechanizm ETS. Potencjalne koszty obu pomysłów także zbadaliśmy w WEI. Z naszych raportów wynika, że koszt ETS 2 dla zwykłych gospodarstw domowych wyniesie ponad 1500 zł rocznie. Zakaz sprzedaży aut spalinowych przełoży się na wzrost składek ubezpieczenia OC na poziomie nawet kilkunastu procent rocznie. Łączny wzrost kosztów ubezpieczeń OC może w 2031 r. wynieść ok. 15 mld zł więcej niż w 2022 r.
Jednocześnie auta elektryczne są droższe niż spalinowe. W 2022 r. średnia cena ważona dla ogółu aut osobowych wyniosła 151 tys. zł, natomiast ta sama wartość dla elektryków to 245 tys. zł, a wcale nie generują dużego zysku, jeśli chodzi o emisje. Emisyjność całego cyklu życia miejskiego auta spalinowego można oszacować na 29,75 ton CO2, a miejskiego elektrycznego na 30 ton.
Żyjemy w świecie, w którym urzędnik wespół z naukowcem w sposób coraz bardziej szczegółowy dyktuje nam, co jeść, czym jeździć, w co się ubierać, czym się ogrzewać i czym chłodzić, a także co pić i palić. Indywidualna wolność ekonomiczna nie jest już prawem. Jest przywilejem o zakresie regulowanym na bieżąco przez dyrektywy.
Proszę mnie dobrze zrozumieć: nie chodzi o konkretne kwestie, których dotyczą zakazy, nakazy i ograniczenia, a o to, że coraz częściej rezygnuje się z powolnego i oddolnego dochodzenia do dobrych praktyk na rzecz siłowego wymuszania ich na rynku.
Co zaś się tyczy kwestii obyczajowości, to też trzeba zrozumieć, na czym polega dążenie do absolutnej wolności. Otóż nie przejawia się w rozmaitych ruchach, które chcą równego traktowania osób o różnej orientacji, płci, kolorze skóry. Tolerowanie różnorodności, różnych stylów życia nie jest postulatem rewolucyjnym. To zwykły wymóg przyzwoitości. Nic w tym złego i wyjątkowego. Problemem stają się ruchy, które twierdzą, że skrajnej odrębności należy się nie tylko tolerancja, ale wręcz afirmacja – i to nawet jeśli opiera się ona na negowaniu rzeczywistości.
Przesiąkamy jako naród nowoczesnym podejściem do obyczajowości i rozumienia zasad współżycia społecznego.
Zgodnie z badaniem, które dla WEI przygotował ośrodek Maison&Partners 64 proc. z nas chce cenzurowania języka nienawiści, 49 proc. chce, by karać firmy, które nie potrafią udowodnić dbałości o środowisko, a 43 proc. osób uważa, że o płci decydują uczucia, a nie biologia, zaś 38 proc. sądzi, że tranzycja płciowa powinna być dostępna na życzenie.
Jak skojarzyć oba te zjawiska? Coraz mniej wolności ekonomicznej, coraz więcej obyczajowej.
Historycznie rzecz biorąc, reżimy ograniczające wolności ekonomiczne były purytańskie. Zarówno totalitaryzmy prawicowe, jak i lewicowe chciały regulować obyczajowość i rugować wszystko, co wykraczało poza przyjętą normę. To zrozumiałe, sztywny, sterowany centralnie system potrzebuje ludzi skoncentrowanych na realizacji przydzielonych im zadań, a nie na poszukiwaniu szczęścia.
Ale w XX w. zamordystyczne ustroje rugujące rynek wprowadzano nagle, z roku na rok. Zmiana bywała szybka i radykalna. Zmiany, których jesteśmy świadkami dzisiaj, mają inną dynamikę. Pozbawione są gwałtowności i totalności. Są często punktowe i odbywają się w ograniczonych zakresach, dzięki czemu łatwo przejść nad nimi do porządku dziennego. Nowa, nazwijmy, to rewolucja, obyczajowa, która rozgrzewa silnie debatę społeczną, wywołując starcie na linii postęp–konserwatyzm, pełni rolę rozpraszacza uwagi. Ta nowa wolność w zakresie, mówiąc kolokwialnie, rozporkowym, to proteza wolności, którą zastępujemy wolność utraconą w dysponowaniu naszą kieszenią.
Jednocześnie zmiany, o których mówię, odbywają się nieustannie, wprowadzane są konsekwentnie i zmierzają w kierunku świata, który może być niebezpieczną mieszanką wizji Orwella i Huxleya. Słyszeli Państwo o idei degrowth? Przekonaniu, że nie tylko nie należy powiększać gospodarczego tortu, ale wręcz go zmniejszać? Choć wydaje się absurdalna, coraz więcej osób ma przekonanie, że – w związku z ogromnymi wyzwaniami, przed którymi stoi ludzkość – nadchodzi czas wyrzeczeń. Świat oparty na takim przekonaniu to świat równi pochyłej w stronę centralnego zarządzania gospodarką.
Taki świat będzie miał jednak swój własny purytanizm oparty na moralności à rebours, w którego obronie będą stawać instytucje, z policją i sądownictwem włącznie. Dzisiaj idee takie, jak poliamoria czy prostytucja jako najzwyklejsza ścieżka kariery są promowane przez istotne tytuły medialne, a osoby, które to krytykują, otrzymują natychmiast łatkę „transfobów.” Z kolei tradycyjne feministki protestujące dziś przeciw ruchom podważającym zasadność biologicznego podziału na dwie płcie, są ze względu na ten protest często przez mainstream wyklęte. Nie tylko zresztą feministki. Negowanie tego nowego kodeksu absolutnej płynności wszystkiego to prosta ścieżka do ostracyzmu w mediach. Satyryk Krzysztof Daukszewicz – wszyscy pewnie znamy historię jego żartu nt. płci – przekonał się, o czym mowa.
Jednak nie ma przecież wolności dla wrogów wolności obyczajowej, prawda? Kryminalizacja szeroko rozumianej hate speech i zaostrzanie kar to przy obecnych wiatrach kwestia czasu. Katalog tego, co prawnie zakazane będzie się jednak powiększał o denializm klimatyczny, czy działalność wywrotową w rodzaju promowania idei liberalizmu rynkowego. Zostaną one uznane za groźne dla ludzkości. Jeśli dzisiaj zdaniem niektórych panoszy się nadmierny indywidualizm, to prawdziwe zagrożenie tkwi w tym, że może on wysublimować w skrajny kolektywizm. Jak w dystopijnej wizji z „MY” Jewgienija Zamiatina indywidualizm stanie się wyklęty.
Skąd te tendencje, o których piszę, się biorą? Czy istnieje jakiś rząd światowy, który planuje zniewolenie ludzkości? Oczywiście, nie. Wyjaśnienie jest być może całkiem proste. Oto w XX w. polityki publiczne rozrosły się do niesamowitych rozmiarów, obejmując właściwie wszystkie sfery naszego życia. Stały się więc polem walki interesu… kapitalistów. Wielkie koncerny chcą przekształcać na swoje potrzeby ustrój, w który żyjemy i inwestują w to olbrzymie pieniądze. I jak to w każdej walce, raz wygrywa jeden, raz drugi. Od trzech mniej więcej dekad wygrywającym jest sektor firm zielonej, czystej gospodarki, które używają walki z klimatem jak lewara marketingowego. Idea zrównoważonego, harmonijnego, czystego i inkluzywnego wzrostu brzmi też dobrze na wiecach politycznych, co wyjaśnia, dlaczego lewar ten jest tak skuteczny. Przy okazji idea rezygnacji z zysku jako głównego celu funkcjonowania firmy jest z definicji antykapitalistyczna, a antykapitalistyczne idee są łatwiejsze do przyjęcia przez elity intelektualne, które całkiem nieźle mogą żyć z ich promowania. Ale jak przekonuje Vivek Ramaswamy w wydanej przez nas książce „Woke S.A.”, ich głoszenie to po prostu świetny model biznesowy – mówi się nam, że nie chodzi o pieniądze, a chodzi właśnie o nie.
Problem w tym, że sprawy wymknęły się spod kontroli. Idee są silniejsze niż pieniądze. Najpierw wyhodowano stadko ideologów, które miało stworzyć systemowe ramy pobierania renty politycznej dla „zielonych” firm (a na zielone przemalować się może każdy!), ale stadko to naprawdę uwierzyło, że żyjemy na skraju katastrofy, która zagraża istnieniu świata. To stadko jednocześnie zupełnie straciło wiarę w to, że ludzkość, dzięki wolności do działania i pojawiającym się w jej wyniku innowacjom, może radzić sobie z największymi kryzysami. Więcej, straciło wiarę w wyjątkowość człowieka. W walce o klimat i środowisko nie chodzi już o nas, ale np. o „bioróżnorodność”. Jak ujął to Mark Williams, profesor paleobiologii na University of Leicester, w rozmowie, którą przeprowadziłem kiedyś dla „Dziennika Gazety Prawnej”: Nie jesteśmy koroną stworzenia. Musimy dać głos roślinom i zwierzętom.
Dopóki nie odzyskamy wiary w rodzaj ludzki i kreatywność jednostek w radzeniu sobie z problemami, dopóty będziemy podatni na ideologie, które zagrażają naszej wolności i dobrobytowi. Być może w moich słowach pobrzmiewa nadmierny alarmizm, jednak chciałem zwrócić uwagę, że przed straszliwymi skutkami dzikiego kapitalizmu przestrzegała cała armia krytyków społecznych, ale jakoś dotąd te skutki – tak, jak je opisywali – nigdy się nie zmaterializowały. Przeciwnie, ten straszny ustrój przyniósł ludzkości dobrobyt, o którym przed 1800 r. nikt nie mógł marzyć. Z kolei przed niebezpieczeństwami idei kolektywnych przestróg było znacznie mniej, a jednocześnie często – niestety – się sprawdzały.
Jest to pełna wersja przemowy Sebastiana Stodolaka, wiceprezesa WEI, którą wygłosił podczas Kongresu 590. Wideo z tej przemowy można obejrzeć TUTAJ.