Antynaukowe credo

Doceniasz tę treść?

„Trzeba słuchać naukowców” – to jedna z tych mądrości, które robią wielką karierę w czasach pandemii koronawirusa. Nie kryje się pod nią nic. Płytka, banalna jak złota myśl Paula Coelho. Coś w rodzaju „I kiedy czegoś gorąco pragniesz, to cały wszechświat sprzyja potajemnie twemu pragnieniu”, albo „Kocha się za nic”, tyle, że zamiast dla pobudzonych nastolatek i wytęsknionych pań, to dla polityków i właśnie owych naukowców.

 

Przyjrzyjmy się owej oświeconej myśli „Trzeba słuchać naukowców”. A konkretnie, to których, może jakieś nazwiska, hę. Weźmy sobie takiego naukowca profesora Neila Fergusona z Imperial College of London, którego posłuchał brytyjski rząd. Otóż wraz ze swoimi kolegami również naukowcami opracował on model rozprzestrzeniania się epidemii. Model brał pod uwagę setki zmiennych jak połączenia transportowe, wielkości populacji w poszczególnych miejscach, interakcje społeczne, rozkład placówek służby zdrowia etc. Wprowadzało się owe dane i opracowany program mówił ile ludzi się zarazi, w jakim tempie etc. Na jego podstawie władze Wielkiej Brytanii, po początkowym okresie „otwartej” walki z koronawirusem wprowadziły jedne z najbardziej restrykcyjnych ograniczeń. Mniejsza o to, czy słusznie czy niesłusznie, samo narzędzie opracowane przez naukowca profesora Fergusona okazało się kompletnie nic nie warte.

Niektórzy jak David Richards szef wielkiej firmy informatycznej WANdisco, zajmującej się przetwarzaniem danych stwierdził, że cały ten program to zwykły bajzel, jak kociołek z makaronem z anielskich włosów. Powiedział, że każda firma informatyczna zwolniłaby takiego programistę jak Ferguson, albo zbankrutowała, gdyby chciała sprzedawać jego produkt. Michael Bonsall, profesor biologii matematycznej na Uniwersytecie Oksford stwierdził, że gdyby na podstawie takich modeli jak Fergusona opracowywano prognozy pogody, to nawet w czasie deszczu ludzie wychodziliby z domów bez parasoli. Na program opracowany przez Imperial College of London rzucili się informatycy i matematycy. Okazało się, że wystarczy zmienić komputer, to mimo wprowadzenia dokładnie tych samych danych wyjściowych uzyskuje się kompletnie różne wyniki. To odkryli naukowcy z Uniwersytetu w Edynburgu. I tak raz umierało sobie dajmy na to 150 osób, a raz 3217. Inni z stwierdzili, że cale linie kodu w tym modelu wyglądają jakby ktoś w Google przetłumaczył prastary język programowania Fortran. Potem prześledzono karierę profesora Fergusona i okazało się, że na początku XXI wieku jego modele przewidywały śmierć 136 tysięcy osób z powodu choroby szalonych krów, 200 milionów z powodu ptasiej grypy i 65 000 z powodu świńskiej grypy. Ale rząd i tak posłuchał naukowca Fergusona.

Albo weźmy sobie takiego naukowca Andersa Tegnella, którego z kolei słuchają Szwedzi. To główny epidemiolog kraju, który z rozbrajającą szczerością przyznaje, że właściwie to on nie wie czy to dobrze, że Szwecja jest otwarta, i że przekonać się o tym będzie można za jakieś 4 lata. Na razie więc naukowiec Tegnell robi sobie doświadczenie. Ma wielkie laboratorium, a w nim 10 milionów szczurów doświadczalnych i czeka na ową odporność stadną, która nadejść nie chce. Szwedzki Narodowy Urząd Zdrowia ogłosił wyniki badań przesiewowych na obecność przeciwciał przeciw koronawirusowi. Okazuje się, że w Sztokholmie, mieście najbardziej dotkniętym pandemią, zaledwie 7,3% osób uzyskało wynik pozytywny. W innych regionach Szwecji przeciwaciała stwierdzono u zaledwie 3,7 procent populacji. Ale naukowiec Tegnell naukowców z owego urzędu zdrowia nie słucha (chyba jacyś tam pracują??) i twierdzi, że przeciwciała ma 20 procent mieszkańców stolicy. Skąd to wie, to jego słodka tajemnica, tak czy owak owej upragnionej odporność stadnej nie ma. Może gdyby naukowiec Tegnell jej gorąco pragnął, to wszechświat by potajemnie temu pragnieniu sprzyjał.

Epidemiolog nie posłuchał też naukowców z Uniwersytetu w Uppsali i Karolinska Institutet, którzy wzywają do porzucenia otwartej strategii i wskazują, że Szwecja ma teraz najgorsze wskaźniki na świecie. W ciągu ostatnich 10 dni w żadnym kraju na świecie w przeliczeniu na milion mieszkańców nie umiera tak dużo osób. A mowa przecież o skandynawskim, socjalistycznym raju, który szczyci się swym systemem opieki i służbą zdrowia. Szwecja jest jednak pieszczochem postępowej części ludzkości, więc jej strategia ma podłoże naukowe. Co innego w takiej Brazylii, gdzie rządzi populista Bolsonaro, albo na Białorusi z jej władyką Łukaszenką. Nie ma więc żadnego brazylijskiego, czy białoruskiego modelu są tylko rządzący głupcy, którzy nie słuchają naukowców. Białorusini więc umierają, bo mają tępego autokratę w filcowych walonkach, albo słomianych łapciach, zaś Szwedzi opuszczają padół łez w imię naukowego postępu. Eksperyment trwa, a zmarli to co najwyżej collateral damage, takie tam przypadkowe straty poboczne wśród cywili jakie zawsze zdarzają się na wojnie. Teraz na wojnie z koronawirusem

Tak więc Brytyjczycy i Szwedzi dostarczyli nam ostatnio przykładów co to znaczy słuchać naukowców. Całe to wezwanie, to zwykły propagandowy bełkot, za którym nic się nie kryje. To takie gadania i złote rady w stylu „trzeba postępować mądrze”, albo „zdrowo żyć”. W tym całym wychwalaniu naukowego podejścia nie chodzi o nic innego, jak tylko o budowanie stadnego posłuszeństwa. Chodzi o dzielenie ludzi, na mądrych, postępowych i jasno oświetlonych i tych, którzy są głupi zacofani, wierzą w zabobony i przesądy. Ci pierwsi powinni wieść tych drugich ku szczęściu i mają recepty. Szczyty w poziomie zakłamanie pod tym względem osiągają media amerykańskie, które z oburzeniem reagują na kolejne znoszenie ograniczeń w poszczególnych stanach przez z reguły republikańskich gubernatorów. O tym powinni decydować naukowcy, a nie politycy – krzyczą. 5 minut później potrafią zaś nadać reportaż o tym jaka to mądra strategia jest w Szwecji, bo niczego nie zamknięto, choć sytuacja epidemiologiczna w tym kraju jest bez porównania gorsza niż w jakiejś Południowej Dakocie. Bohaterem jest teraz akurat dr Fauci, szef Narodowego Instytutu Chorób Zakaźnych, który kieruje walką z koronawirusem, i który chciałby zamknąć wszystko na dwa lata i otworzyć dopiero jak się wszystkich zainfekuje szczepionką, której jeszcze nie ma. Po drugiej stronie jest tępy populista Trump, który chciałby wszystko otwierać. Przekaz jest zawsze ten sam: otwarta Szwecja – cacy, otwarta Nebraska – be. Drugim bohaterem jest Gates, którego fundacja pracuje nad szczepionką dla całej ludzkości. Właściwie to już nie podlega niemal dyskusji, że każdy powinien dostać zastrzyk z czymś tam od Gatesa. Kto nie będzie chciał zostanie płaskoziemcem.

Jeśli o mnie chodzi to owszem pozwolę się Gatesowi zaszczepić, ale pod pewnymi warunkami. Otóż najpierw zrobimy zastrzyk jemu i całej jego rodzinie. Specjalna komisja wylosuje szczepionkę z partii przeznaczonej dla Malawi, albo Burundi. Potem odczekamy 15 lat i będziemy go cały czas monitorować – gdzie chodzi, z kim się spotyka etc. Kontrolować też będziemy ile razy w międzyczasie Gates się zawiesił tak, że aby go zrestartować, najpierw trzeba go było doprowadzić do śmierci klinicznej. Sprawdzać też będziemy co mu się z mózgu przy okazji wykasowało i czy aby receptory powonienia nie lokują się teraz u niego między palcami stóp.

Pomysł by szczęście ludzkości budować w oparciu o jakieś modele naukowe jest stary jak świat. Część z żyjących przećwiczyła nawet na własnym grzebiecie socjalizm naukowy. Platon podzielił społeczeństwo na trzy klasy. Państwem powinni rządzić filozofowie, czyli właśnie mędrcy. Porządku mieliby strzec strażnicy, czyli w naszych warunkach wojsko, policja etc. Utrzymywać to wszystko zaś byłoby powinnością żywicieli, czy jak kto woli zwykłych roboli. Starożytny filozof wymyślił nawet jak utrzymywać motłoch w posłuszeństwie (które nazwiemy sobie harmonią, albo zgodą), bez uciekania się do użycia siły. A mianowicie za pomocą szlachetnego kłamstwa, które opisał w „Republice”. Generalnie chodzi o to, by dla jego dobra łgać ludowi ile wlezie. W kłamstwach powinny być jakieś elementy prawdy, by nadawać mu wiarygodności, a samemu sobie zapewnić też jakiś komfort sumienia.

W starożytnej Grecji i jej małych polis rządy mędrców były jeszcze wyobrażalne, choć już wtedy wskazywano, że nieuchronnie wiodą ku tyranii. Jakoś dałoby się wskazać owych filozofów, których światłe rady mogłyby przynieść dostatek i bezpieczeństwo. Na agorze – rynku można było na przykład spotkać jakiegoś spacerowicza, czyli perypatetyka i sobie z nim pogadać. Po drugiej stronie Morza Śródziemnego można zaś było iść do rabina. Ale dziś. Jak odróżnić mędrca od takiego profesora Fergusona, który zafundował Wielkiej Brytanii model walki z pandemią, albo Tegnella, który sobie na Szwecji eksperyment prowadzi. Do rozpoznania mędrców potrzeba innych mędrców, bo żywiciel nie jest w stanie tego zrobić. Kto niby się zna na wirusologii, albo klimacie. Tylko mędrzec. Kółko się więc zamyka. Najczęściej w kółko wzajemnej adoracji.

System platoński musiał oczywiście ulec pewnej modyfikacji. Dziś mamy demokrację bardzo pośrednią, więc lud reprezentują zawodowi już najczęściej politycy. To zrozumiałe – system jest już zbyt skomplikowany, by dało się nim zarządzać gardłując na miejskich placach. Politycy wzięli sobie też do pomocy mędrców, którzy im doradzają. Do tego momentu wszystko jeszcze działa i trudno sobie wyobrazić, by korzystano z pomocy patentowanych durniów. Ale to z czym mamy dziś do czynienia to już degeneracją tego systemu.

Platon dowodził, że aby by mędrcy rządzili potrzebne jest szlachetne kłamstwo. Od czegóż mamy nasze kochane, nieocenione media, hę. Ich rola jest podwójna. Sprzedają nam wizje świata i kreują też owych mędrców, których światłych rad politycy maja słuchać. W takich warunkach mędrcem może zostać nawet sieknięta na umyśle szwedzka nastolatka, która żadnych szkół nie skończyła, ale z pasją potrafi powtarzać: nauka, zagłada, ludzkość, uczeni, katastrofa, dowody naukowe. Greta Thunberg jest teraz nie tylko mędrcem od klimatu, ale nawet od koronawirusa, czego dowodem jest jej ostatni występ w CNN. Jeśli o mnie chodzi, to żeby nie wiem ile razy Kaczyński mówił, że czarne jest białe, a białe jest czarne, to nikt mnie nie przekona, że to niezrównoważone dziewczę ma cokolwiek mądrego do powiedzenia. Ale pal ją diabli nawet paliwem kopalnym. Kto nie wierzy w emocjonalne zapewnienia nastolatki powinien uwierzyć prawdziwym naukowcom – tym od klimatu, że się ociepla, albo zmienia. Tych terminów można używać dowolnie w zależności od sytuacji i mądrości etapu. Chodzi o to, żeby zawsze mieć rację i móc ględzić jak wioskowy wieszcz: Na Świętego Hieronima jest pogoda, albo ni ma.

Otóż ja już żadnym naukowcom nie wierzę. Wietrzę jedynie spisek. Żyję dość długo, by kilka razy dowiadywać się, że kawa szkodzi i pomaga. Podobnie masło, albo jajka. Wino i mleko. Co kilka lat naukowcy mi to na zmianę dowodzą. To są trywiały wytwarzane na potrzeby firm z poszczególnych branż. Ale są też sprawy o doniosłym znaczeniu, jak choćby pandemia, czy owa nieuchronna zagłada ludzkości z powodu zmiany, czy tam ocieplania się klimatu. To ostatnie to jedno wielkie oszustwo. Nie chodzi o to, że owych zmian nie ma. Może i są – nie mam żadnych instrumentów i wiedzy, by to ocenić. Chodzi o to, że nakazuje mi się wierzyć w naukowe prawdy objawione, którym towarzyszą kompletne brednie. Są ich immanentną częścią. Przyjrzyjmy się temu ociepleniu, które sprowadzi zagładę. Załóżmy, że uwierzyłem wylansowanym przez media naukowcom. I co dalej, co z tym problemem zrobić. Tu na arenę wkraczają politycy i z pełnym spokojem obwieszczają: do 2030 roku trzeba zrezygnować z paliw kopalnych. Uziemimy więc wszystkie samoloty. Statki, oprócz tych atomowych i żaglowych przestaną pływać, wymienimy wszystkie samochody, maszyny rolnicze, drogowe, wyprujemy bebechy w setkach milionów domów na całym świecie i kuchnie gazowe wymienimy na elektryczne. Nawet pi..nych chińskich zapalniczek nie będzie. Postawimy pierdyliardy wiatraków, a całą Rzeszowszczyznę i Lubelskie pokryjemy panelami słonecznymi, żeby dla Polski prądu starczyło.

No więc to są zwyczajne brednie o konsekwencjach, jeśliby je zaprowadzić wręcz niewyobrażalnych. Bo akurat instrumenty i wiedzę, by oceniać takie pomysły to już mam. Żeby ta cała gadanina, propaganda o zagładzie klimatycznej miała sens powinny jej towarzyszyć rozsądne głosy naukowców dotyczących tego jak jej zapobiec. A tu słychać tylko ciszę, zupełne milczenie i bełkot polityków. Kto, gdzie i kiedy, jakie wielkie i szacowne gremium naukowe wypowiedziało się na temat tego jakie będą konsekwencje całkowitego zablokowania ruchu lotniczego. Za każdym razem jak sklerotyk, Biden kandydat na prezydenta USA, albo szef ONZ Guterres mówią, że naukowcy mówią, to ja chcę usłyszeć jak wymienią wszystkie statki i kuchenki gazowe na wszystkich gomułkowskich i gierkowskich osiedlach w Polsce. Także w Radomiu. Mają przecież tysiące tych usłużnych naukowców, niech więc im to naukowo wymyślą i podadzą koszty społeczne i gospodarcze. Mogą sobie wziąć do pomocy tego Fergusona z Imperial College of London, niech im opracuje model. Na tym polega problem. Ja też, tak jak Fauci wiem jak poradzić sobie z pandemią. Trzeba wszystkich zamknąć na 2 miesiące, całą ludzkość. A kto nie umrze będzie żył. Dokładnie taki pomysł w sprawie zapobieżenia zagładzie klimatycznej chcą przy milczeniu mędrców, teraz zrealizować władcy tego świata. My zaś nakarmieni szlachetnymi kłamstwami mamy sobie zbudować stadne posłuszeństwo.

Cała sprawa tego wielkiego sojuszu nauki i władztwa ma jeszcze jeden aspekt. Pozwala na całkowite rozmycie odpowiedzialności. Nikt chyba nie liczy na to, że Szwedzi, którzy nie nabyli stadnej odporności, ale stadne posłuszeństwo już owszem, rozliczą kogokolwiek za to co dzieje się w ich raju. Politycy powiedzą, że słuchali naukowca Tegnella, a naukowiec Tegnell powie, że on tylko naukowo radzi.

To sojusz polityki i nauki oraz wszechogarniający postęp sprawiły, że ta ostania cieszy się tak naprawdę coraz mniejszą estymą i trzeba tysięcy banalnych zaklęć powtarzanych przez media: nauka, badania, naukowcy, odkrycia, by ktokolwiek wierzył. Owszem jest jeszcze prawdziwa nauka, gdzieś w niszach skrytych przed światem. Tak jak gdzieś jest jeszcze kultura. To co nas otacza to jej wulgarne formy – popkultura i popnauka.

Noblista Richard Feynman uznawany za jednego z 10 najwybitniejszych fizyków wszech czasów już w latach 60-tych wieścił upadek tradycyjnej nauki. Zastanawiał się jak to się dzieje, że on i jego koledzy podchodzą z taka pokorą do odkryć, że nieraz dziesiątki lat potrafią spędzić badając jakąś hipotezę, zanim odważą się cokolwiek obwieścić, a teraz (czyli 50 lat temu) z taką łatwością przychodzi mówienie o wielkich odkryciach, po to, by zastąpić je za kilka lat kolejnymi i następnymi za każdym razem odrzucając te wcześniejsze.

Ja mam swoją teorię na ten temat. Największym wrogiem nauki jest postęp. Ten całkowicie anachroniczna, pochodzący z XVIII wieku koncept niszczy kulturę, ale także naukę. Ta prawdziwa nauka jest na wskroś konserwatywna. Dlatego od 2,5 tysiąca lat nie zmieniły się twierdzenia Pitagorasa, Talesa, Euklidesa i w jego geometrii po wsze czasy suma kątów w trójkącie wynosić będzie 180 stopni, a proste równoległe nigdy się nie przetną. Na tych fundamentach kładziono kolejne warstwy. Teoria grawitacji Newtona nie została obalona przez Einsteina. Ona została przez niego rozwinięta i udoskonalona. „Fundamenta Mathematicae” w których swe prace publikował Stefan Banach nie wywalały w kosmos dzieła Newtona „Philosophiae naturalis principia mathematica”. Nikt też na nowo nie układa Tablicy Mendelejewa, co najwyżej jak Maria Skłodowska dokłada do niej nowe elementy – pierwiastki etc. Postęp zaś jest bezkrytyczny, karmi się nowinkarstwem i odrzuca wszystko co było wcześniej

Tak jest w owych naukach społecznych za pomocą, których dziś chce rządzić się światem, i z których tak szydził Feynman. To one burzą fundamenty. Najgorzej jest zaś na styku prawdziwych nauk i owych społecznych – tam szkody są największe. Stąd te potworki jak płeć społeczna, czy kulturowa, które już prawdziwych biologów straszą. Kiedy słyszę, jak politycy, czy media mówią o nauce, to wiem, że nie o żadną naukę chodzi, tylko o jej miazmaty i wulgarne formy, które służą spełnianiu szybkich potrzeb. Umówmy się, przecież oni w tych gabinetach i redakcjach bladego pojęcia o nauce nie mają. Wyobrażacie sobie by jakaś dziunia z pisma „Słodka chwila dla debila”, albo jakaś aktorka co w telewizorze swoje worki na śmieci pokazuje wiedziała cokolwiek o klimacie. Nauka jest im potrzebna tylko do kreowania się na lepszych i mądrzejszych i władana posłusznym stadem.

Podstawową zasadą w nauce jest wątpić i zadawać pytania. No więc na koniec pytam się grzecznie: Których – proszę o nazwiska, naukowców z NASA mam słuchać: tych którzy mówią o globalnym ociepleniu, czy tych co twierdzą, że nadciąga kosmiczne ochłodzenie związane z niską aktywnością Słońca.

Inne wpisy tego autora