Bon oświatowy

Doceniasz tę treść?

Awantura o reformę reformy edukacji rozwija się w najlepsze. Wczoraj był na ten temat mój krótki felieton w Rzepie ale temat jest za długi, żeby można go zamknąć w krótkim felietonie. Więc tu nieco więcej.

Edukacja cierpi na tę samą chorobę, co wiele innych programów pomocy społecznej, gdyż na nieszczęście sama stała się jednym z nich. Młodszym czytelnikom przypomnę, że dziesięć lat temu mieliśmy ministra, który chciał wprowadzić mundurki i godzinę policyjną dla młodzieży szkolnej! A dwa lata temu wybuchała awantura o drożdżówki. Gimnazjalistki mogły kupować w aptece pigułki „dzień po” bez recepty, a drożdżówek, czy pączków w szkolnym sklepiku już nie mogły.

Wszystko to jest dowodem, że „oświata państwowa” powinna zostać zlikwidowania. Subito!

W Europie zaczęto ją wprowadzać w autorytarnych Prusach i napoleońskiej Francji na początku XIX wieku. Później pomysł przejęli socjaliści. To doskonała ilustracja podobieństw między zwolennikami tych dwóch systemów. Jedni i drudzy są zainteresowani uzyskaniem dominującego wpływu na świadomość młodzieży w newralgicznym momencie jej kształtowania.  Rodzicom odmówiono wpływu na proces nauki ich dzieci i przekazano całą nad nim kontrolę biurokracji państwowej i szkolnej, kierującej się przede wszystkim własnymi interesami i własną filozofią. Ich próba sięgnięcia po „rząd dusz” okazała się na nieszczęście skuteczna, czego rezultaty są opłakane. „Jest tragedią – pisał Milton Friedman – a zarazem ironią losu, że system, który miał zapoznać wszystkie dzieci ze wspólnym językiem i wartościami, który miał dać wszystkim równe szanse edukacyjne, pogłębił w rzeczywistości podziały”. Komuś się bowiem pomyliło „wykształcenie” (education) z „nauczaniem” (schooling). Mark Twain powiadał, że „nigdy nie dopuścił do tego, aby szkoła przeszkadzała mu w kształceniu się”. I tego się trzymajmy. Nie każde nauczanie prowadzi do wykształcenia i nie zawsze wykształcenie jest wynikiem nauczania.

Niestety, współcześnie system szkolny skutecznie przeszkadza kształceniu się tym, którzy mają na to ochotę. Już dwieście lat temu Adam Smith zauważył, że „bardzo niewielkim kosztem państwo może ułatwić, zachęcić, a nawet nałożyć na cały prawie naród obowiązek opanowania podstawowych dziedzin wykształcenia” (pisania, czytania i liczenia). Jeżeli bowiem lud jest choć trochę wykształcony „mniej jest podatny na omamy zabobonu i uniesień, które wśród ciemnych narodów wywołują często najokropniejsze zaburzenia” i „jest bardziej skłonny traktować krytycznie egoistyczne uroszczenia partyj i lepiej potrafi przejrzeć ich sens”. W tym mylił się zasadniczo – system oświaty państwowej bardziej dziś służy ogłupianiu przyszłych wyborców niż ich wykształceniu. Miał jednak rację pisząc, że „przymus i rygor są bez wątpienia potrzebne, by nakłonić dzieci /…/ do opanowania tego zakresu wykształcenia, jaki uważa się za konieczny w tym wczesnym okresie życia. Gdy jednak ukończą dwanaście-trzynaście lat, przymus i rygor prawie zawsze stają się zbędne dla kierowania edukacją, byle tylko nauczyciel wywiązywał się ze swoich obowiązków /…/ Nie potrzeba uciekać się do dyscypliny, by zmusić studentów do uczęszczania na wykłady, których istotnie warto posłuchać…” Jeden ze współczesnych studentów powiedział Friedmanowi, że „jak się wie, iż każdy wykład kosztuje trzydzieści pięć dolarów i pomyśli o tym wszystkim, co można by zamiast tego z tymi pieniędzmi zrobić, można być pewnym, iż się na niego pójdzie”. Płacenie za naukę nie bezpośrednio, lecz pośrednio (w drodze podatków) osłabia, albo nawet całkowicie eliminuje tego typu motywację. Wynikający zaś z centralnego administrowania i zbiurokratyzowanego zarządzania chaos i bałagan panujący w szkolnictwie państwowym, obniża jego jakość.

Smith utrzymywał, że państwo nie powinno pokrywać w całości wynagrodzenia nauczycieli, gdyż wówczas szybko zaczęliby oni zaniedbywać swoje obowiązki. Jeżeli bowiem nauczyciele utrzymują się z poborów, płynących ze źródeł, które są całkowicie niezależne od ich osiągnięć i reputacji, a nie z honorariów i wpłat od swoich uczniów, to ich interesy osobiste pozostają w sprzeczności z ich obowiązkami.

Jak państwo chce pomagać w kształceniu dzieciom z biednych rodzin nie musi budować szkół, kupować do nich komputerów, ani zatrudniać w nich woźnych i nauczycieli. Może po prostu wyemitować bon oświatowy. Co prawda Friedman – autor tego pomysłu – pod koniec życia się z niego wycofał, ale właśnie wraca do niego Sekretarz Edukacji w gabinecie Donalda Trumpa – Betsy DeVos. Będzie się działo! Awantury o edukację odbywają się nie tylko nad Wisłą ale i nad Potomakiem.

Państwo zamiast bezpośrednio finansować oświatę mogłoby przekazywać rodzicom wszystkie środki wydawane przez siebie na ten cel. Otrzymywaliby oni vouchery, opiewające na sumę stanowiącą iloraz globalnych wydatków na szkoły publiczne i ilości korzystających z nich dzieci. Mogliby opłacać nimi naukę w szkołach licencjonowanych przez państwo. Licencje te byłyby wydawane pod warunkiem spełnienia przez szkołę określonych wymogów. Rodzice zaś mieliby swobodę wyboru konkretnej szkoły. W tych szkołach, które pobierałyby wyższe opłaty za wyższy poziom nauki czy zajęć dodatkowych, można byłoby do czesnego dopłacać.

Amerykańscy „liberałowie” – czyli socjaliści w europejskim znaczeniu, zgłosili przeciwko temu projektowi wiele zarzutów. Podnosili, że wzmocni on pozycję szkół parafialnych, stawiając pod znakiem zapytania tradycyjną laickość nauczania. Podkreślali także, że nowy system odciąży finansowo rodziny najbogatsze, które i tak posyłają dzieci do szkół prywatnych, co przyczyni się do redystrybucji dochodu narodowego na ich korzyść. Najmocniej protestowali oczywiście nauczyciele i administratorzy szkół i to tych najgorszych, którzy poczuli się zagrożeni proponowanymi reformami. Pierwszy argument pokazywał, że antagoniści nawet nie wczytali się w propozycje naruszające status quo, przystępując z zasady do kontrofensywy. Friedman wyraźnie bowiem zaznaczył, że dopuszcza możliwość nie wydawania koncesji szkołom parafialnym. Zakładał też, że proponowany system doprowadzi do powstania wielu nowych szkół prywatnych, które wygrają konkurencję ze szkołami kościelnymi, gdyż ich działalność oświatowa nie będzie krępowana żadnymi względami pozarynkowymi. Drugi argument pokazywał natomiast, na czym polega istota obecnego systemu i jakie są prawdziwe intencje jego propagatorów. Nie chodzi im bynajmniej o sam proces nauczania, lecz raczej o redystrybucję dochodu narodowego, na której najwięcej korzystają oni sami. Okazuje się, że ważniejsze od poziomu nauczania jest utrzymanie redystrybucyjnych funkcji systemu, w którym bogaci płacą za naukę swoich dzieci dwa razy: raz poprzez podatki, drugi raz opłacając czesne. Tymczasem najbardziej uderza to nie w rodziny najbogatsze, gdyż je i tak stać na prywatne szkoły dla dzieci, ale w klasę średnią, przedstawiciele której nie mają tak dużych możliwości finansowych i muszą posyłać swoje dzieci do szkół utrzymywanych przez administrację publiczną z ich własnych pieniędzy, odebranych im wcześniej w postaci przeróżnych podatków.

Ciekawe, czy tym razem Trump z DeVos dadzą sobie radę z nauczycielami?

Ale w Polsce PiS i tak nauczycieli ma przeciwko sobie, więc mu ich protesty już bardziej nie zaszkodzą. Ma więc szansę zrobić coś dla dzieci. Ale wcale nie jestem pewny, czy to o wykształcenie dzieci chodzi. Opozycja twierdzi wręcz, że to pomysł na „wygumkowanie” Wałęsy z  podręczników.  Ja bym się tym nie przejmował – jak chodziliśmy do szkoły najwięcej z historii wiedzieliśmy o Katyniu choć nie było o nim nic w podręcznikach. Bardziej mnie martwi, że opozycja wymyśliła jak rządziła, że to rząd będzie drukował podręczniki.

Inne wpisy tego autora