Dlaczego Merkel nie dogada się z Trumpem?

Doceniasz tę treść?

To nie jest pierwszy w historii zgrzyt na linii Berlin Waszyngton, ale z pewnością najpoważniejszy od końca II Wojny Światowej. Awantury o niemieckie nadwyżki w handlu ze Stanami Zjednoczonymi nie da się zasypać dyplomacją, tak jak nie da się pogodzić tych dwóch modeli ekonomicznych w obrębie jednego Zachodniego Świata. A przynajmniej nie tak skonstruowanego jak dziś.

Mniej lub bardziej zawoalowane napięcia między Niemcami a Stanami Zjednoczonymi obserwowaliśmy przy okazji unifikacji Niemiec, które Amerykanie uzależnili od uznania polskości ziem zachodnich. Ostatnio przy okazji wojny w Iraku, kiedy Gerard Schroeder oświadczył Bushowi, że niemiecki but nigdy nie stanie na Bliskim Wschodzie. But nie stanął, ale konflikt udało się rozmasować dyplomacją i pieniędzmi.

Tym razem nie pójdzie tak łatwo. Zacznijmy od tego, że nie jest to też zwykłe nieporozumienie handlowe. Spór dotyczy dwóch państw z największą na świecie wymianą handlową. Łączna wartość amerykańskiego importu z Niemiec w 2016 roku wynosiła 114,9 mld EUR a eksport do Niemiec to zaledwie 49 mld. Nawet jeżeli te 65 mld deficytu nie jest największą dziur a na świecie (Deficyt z Chinami wynosi 374 mld), to z pewnością jest najszybciej rosnący i najboleśniejszy z uwagi na strukturę eksportu, gdzie Niemcy zalewają Amerykę najbardziej zaawansowanymi produktami elektronicznymi i mechanicznymi. Jakiekolwiek, siłowe próby zrównoważenia deficytu, czy to za pomocą sankcji i taryf handlowych, o których Trump wciąż przebąkuje dla Niemiec, czy prób interwencji w system regulacji branżowych, byłyby druzgocące dla niemieckiej gospodarki. Fatalnie odbiłyby się też na amerykańskiej ekonomii. Pamiętajmy, że niemieckie firmy zatrudniają w Ameryce około 672 000 osób i zainwestowały tam już ponad 300 miliardów dolarów. Załamanie we wzajemnych relacjach musiałoby pociągnąć za sobą wiele innych gospodarek w tym oczywiście i naszą będącą częścią łańcucha dostaw przemysłu niemieckiego. To nie zmienia faktu, że prezydent Donald Trump ma rację adresując problem potężnego deficytu w handlu z Niemcami. Niezależnie od tego jak uproszczona jest jego narracja i nietrafione argumenty, problem istnieje i to poważny. Co gorsza zdaje się być znacznie trudniejszy do rozwiązania niż deficyt z jakim Stany borykają się z Chinami. Nierównowaga w handlu jest nierozłączną częścią architektury strefy euro, a dokładniej modelu niemieckiej ekonomii opartego o mechanizmy będące konsekwencją przyjęcia wspólnej waluty.

Rzecz nie w tym, że Niemcy produkują i eksportują za dużo za dobrych aut, linii produkcyjnych, systemów przesyłowych, turbin do elektrowni i silników okrętowych. Trudno przedsiębiorców winić za to, że wychodzą ze skóry żeby zaoferować klientom możliwie najtańszy i najlepszy produkt. Problemem nie są również cła zaporowe, ani nieformalne ograniczenia w dostępie do rynku. Wymiana handlowa między Niemcami a Ameryką należy do jednej z najbardziej przejrzystych, a cła nie przekraczają 3 proc. ogólnej wartości wymiany handlowej. Jednym słowem idealne relacje. Barierą jest wewnętrzna struktura finansowa strefy euro. Na pierwszy rzut oka trudno zauważalny szklany sufit polityki fiskalnej. Mechanizm trwale zmieniającej nawyki zakupowe i wpływające na ceny towarów.

Nadwyżka handlowa znaczy nie mniej ni więcej tyle, że jeden kraj konsumuje mniej niż produkuje, co pozwala mu budować oszczędności i wykorzystywać je do budowania jeszcze większej przewagi handlowej. Deficyt handlowy to zjawisko przeciwne – logiczne. Deficyt może odnotowywać kraj, który nagle zaczął się dynamicznie rozwijać i musi w krótkim czasie importować więcej surowców czy maszyn. Deficyt dotyka kraje niżej rozwinięte, które muszą importować większość technologii, albo surowce energetyczne. Z kolei nadwyżkę generują kraje w recesji, które ograniczają swoje zakupy, ewentualnie kraje ze starzejącą się populacją, które ograniczają swoją konsumpcję. To są naturalne, zwykle krótkookresowe przyczyny nierównowagi handlowej. Ale przyczyną mogą również być interwencyjne działania rządów manipulujących walutą. Tak jak w przypadku Chin sztucznie zaniżających wartość juana, choćby za pomocą interwencyjnych zakupów dolara za ponad 6 bilionów dolarów przez ostatnie 15 lat. Silny dolar i zalew taniej produkcji z Chin przekładał się na stopniową utratę przewagi konkurencyjnej dla US i w konsekwencji utratę miejsc pracy. Po 2008 roku Ameryka straciła 1,2 mln miejsc pracy. To już jednak historia. Stany Zjednoczone odzyskują powoli swoją dawną świetność i przewagę konkurencyjną. Głównie dzięki upłynnianiu kursu juana, czy otwieraniu się na niektóre amerykańskie oferty handlowe.

W przypadku Niemiec, problem jest bardziej złożony.

Przewaga konkurencyjna nie wynika z prostej manipulacji walutą czy restrykcji handlowych. Niemcy, i to trzeba policzyć im na duży plus, sami wypracowali swoją przewagę konkurencyjną. Nie tylko jakością pracy i inwestycjami w innowacyjność, ale też tnąc świadczenia socjalne i ograniczając pozapłacowe koszty pracy. To co zaczął kanclerz Schroeder, Merkel kontynuowała, choćby przerzucając wysokie koszty rewolucji energetycznej na gospodarstwa domowe . Specjalna konstrukcja podatkowa podnosząca podatki od konsumpcji VAT a z drugiej strony zwalniająca z podatku produkty eksportowe, zwielokrotniła tą przewagę. W normalnym świecie, rosnąca wydajność I wpływy z eksportu spowodowałyby umocnienie się narodowej waluty. Gdyby istniała jeszcze niemiecka Marka, to z pewnością przyćmiłaby nie tylko euro ale i dolara. Gdyby nie dyby wspólnej waluty silna marka osłabiłaby konkurencyjność niemieckiego eksportu. Mało kogo byłoby stać na BMW czy Mercedesa. Co natychmiast pozwoliłoby na wyrównanie deficytów handlowych. Amerykanie, Włosi przesiadaliby sie na swoje marki. Może gorsze jakościowo i wizerunkowo, ale dużo tańsze. Wcześniej czy później, wzmacniająca się marka spowodowałaby spadek konkurencyjności niemieckiego eksportu a nadwyżka w handlu, jak to było do czasów przyjęcia wspólnej waluty, topniałaby w oczach. I tak w koło Macieju. Kiedy dolar by się wzmacniał, przysłowiowe niemieckie BMW wracałoby do łask. Tyle teoria, praktyka okazała się bolesna, nie tylko dla Stanów Zjednoczonych, ale przede wszystkim dla słabiej rozwiniętych państw strefy euro.

Każde z państw strefy i ich przedsiębiorcy, żeby utrzymać się na powierzchni, nie być zmiecionym przez potężną, niezwykle efektywną machinę niemieckiego przemysłu, zaciskali pasa, cieli płace i ceny swoich produktów generując przy okazji coraz większe bezrobocie. EBC sądząc, że idzie im z pomocą utrzymywał stopy procentowe na historycznie niskim poziomie, co tylko pomagało Niemcom pozostawać niezwykle konkurencyjnym korzystając z coraz słabszego euro. Podbijać amerykańskie rynki I wypierać amerykańskie produkty z innych rynków, z Europą na czele.

Dotychczas Stany Zjednoczone nie podejmowały żadnych prób mocowania się z euro choćby dlatego, że zbyt bardzo uzależnione były od wymiany handlowej i inwestycji z Europą. Ale dziś Trump wie, że bez systemowych zmian nigdy nie przełamie złej passy. Stąd ad też jego aroganckie wystąpienia, nazywanie Niemców złymi ludźmi, albo życzenia UE rozpadu, brania przykładu z Wielkiej Brytanii. Wszystko co może sprawić, że “niemieckie” euro zacznie się zachowywać adekwatnie do ogromnej nadwyżki handlowej byłoby zbawieniem.

W niezwykle emocjonalnej reakcji świata, a zwłaszcza Niemiec, na wypowiedzenie przez Trumpa paryskich porozumień klimatycznych mało kto zwrócił uwagę na zdanie gdzie amerykański prezydent mówi, że całe to porozumienie niewiele ma wspólnego z klimatem, a przede wszystkim z budowaniem przewagi technologicznej kilku państw. Niemcy ze swoją strategią z jednej strony forsowania głębokich przemian energetycznych w świecie a z drugiej wpychania całemu światu swojej technologii i patentów energii odnawialnej, z punktu widzenia Trumpa, dzięki takiej konstrukcji euro, jedynie zwiększą swoją przewagę handlową i pomnożą nadwyżkę handlową z Ameryką.

Oczywiście nie jest tak, że tylko Stany Zjednoczone padają ofiarą niemieckiej nadwyżki. To jest równie bolesny problem dla innych państw strefy euro z Francją na czele. Stąd też prezydent Emmanuel Macron z taką energią naciska na Berlin, żeby jak najszybciej stworzyć “Unię Fiskalną” w ramach, której Niemcy sfinansowałyby deficyty swoich sąsiadów. Pomysł średnio podoba się Angeli Merkel, która woli oczywiście korzystać z obecnej przewagi na rynku europejskim i podporządkowywać sobie kolejne państwa w Europie. Ale dziś staje przed trudnym wyborem – albo zgodzi się finansować deficyty handlowe i budżetowe innych państw europejskich i w ten sposób ocali euro, ryzykując otwarty konflikt z Ameryką, albo pójdzie na ustępstwa w handlu z Ameryką ryzykując rozpad strefy euro. Wygląda na to, że wybrała trzeci – konfrontacyjny wariant. Na siłę wzmacniać i poszerzać strefę euro o kolejne kraje jak Polska, żeby zdominować amerykańską gospodarkę. Trump na każdym kroku daje do zrozumienia, że nie będzie to bezbolesny proces. Na co gra Merkel? Jedyne co dziś może ich zbliżyć to rozpad strefy euro albo wojna.

Inne wpisy tego autora

Niszczenie pomników to przykład ekoterroryzmu

– W ostatnim czasie obserwujemy ruchy aktywistów w całej Europie i takie zachowania przenikają także do Polski – mówił Tomasz Wróblewski w programie „Punkt Widzenia”

SKĄD STRACH PRZED ŚWIATEM? #WWR177

#177 Podcast Warsaw Enterprise Institute – Wolność w Remoncie Czasem drobne rzeczy potrafią wybić nas ze złudzeń normalności. Tomasza Wróblewskiego do nowego sezonu natchnął raport