Jagiełło stoi na głowie

Doceniasz tę treść?

Po sfałszowanych wyborach prezydenckich i niezwykłych (dlaczego niezwykłych powiem za chwilę) manifestacjach w Mińsku i dziesiątkach innych miejscowości Białorusi świat nareszcie zwrócił uwagę na ostatni kołchoz Europy.

 

Gdzieś na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku „Time” albo „Newsweek” opublikował na okładce mapę Związku Sowieckiego z pękającymi wewnętrznymi granicami. Białoruś była tam określona jako „White Russia”. Parę dni później rozmawiałem z poważnym zachodnim politykiem, który odwołując się do tej okładki stwierdził, że nigdy by się nie spodziewał, że bolszewicy stworzyli specjalna republikę dla „białych” Rosjan. Taka była wiedza o Białorusi na Zachodzie.

Z drugiej strony, kiedy podróżowaliśmy – też na samym początku lat dziewięćdziesiątych – z nieodżałowanej pamięci Markiem Karpiem i profesor Elżbieta Smółkową (późniejszą ambasador RP na Białorusi) po Białorusi mieliśmy wrażenie, a nawet parę razy o tym pisaliśmy, że Białorusini psychologicznie i mentalnie są bardzo europejscy. Owszem na prowincji wielokrotnie słyszeliśmy, że z zagranicznymi gośćmi nie wypada rozmawiać w chłopskiej mowie, gdy z białoruskiego przechodzili na rosyjski lub łamany polski, ale równocześnie styl myślenia i zachowań był jak najbardziej zachodni. Dowodem na to, że Białorusini są częścią zachodniej cywilizacji może być właśnie niezwykły przebieg demonstracji z ostatniego tygodnia. Światowy Internet obiegły fotografie, na których widać, że protestujący wchodząc na przystankowe ławeczki zdejmują buty, żeby ławek nie pobrudzić. A po wielotysięcznej manifestacji zbierają po sobie śmieci i porzucone butelki po napojach. Jak ze zdziwieniem skonstatowali zachodni dziennikarze po przejściu stutysięcznej demonstracji nie splądrowano żadnego sklepu.

Wróćmy jednak do polityki. Aleksander Łukaszenka jak można sądzić stracił to co zawsze stanowiło jego siłę – słuch społeczny. Nowe pokolenie Białorusinów nie kupiło mizoginicznej propagandy przedwyborczej i masowo poparło w głosowaniu Swiatłanę Cichanouską. Łukaszenka przekonany, że z „głupią baba” łatwo wygra zorientował się po niewczasie, iż przegrywa. Nie tylko głosowanie, bo fałszerstwa jego ludzie mieli opanowane do perfekcji. Przegrywał walkę o duszę zwykłego Białorusina.

Kiedy obywatele wyszli z ulice w noc po wyborach Łukaszenka spróbował wypróbowanej od lat metody zastraszenia i podzielenia demonstrantów oraz wprowadzenia blokady informacyjnej. Na początku była klasyka. Wprowadzenie dużych sił policji, rozbicie demonstracji i aresztowania. Dotychczas zawsze działało. Tym razem, pomimo braku liderów, na miejsce tysięcy aresztowanych przychodzili nowi. Próba sterroryzowania demonstrantów przez wyjątkowe okrucieństwo OMON-u i Specnazu torturujących zatrzymanych w sposób obrzydliwy i sadystyczny zamiast uspokojenia przyniosła wściekłość obywateli. Na ulice wyszły kobiety, lekarze, ludzie starsi. A równocześnie przynajmniej część milicjantów przestała psychicznie wytrzymywać eskalację okrucieństwa. Pojawiły się pierwsze oznaki buntu. A demonstracje nie ustawały.

Próba pozbawienia buntu głowy poprzez usunięcie liderki – bo Swiatłanę Cichanouską obrzydliwym szantażem zmuszono do wygłoszenia oświadczenia wzywającego do spokoju i wyjazdu za granicę – nie zadziałała. Z każdym dniem demonstracje stawały się liczniejsze i ogarniały coraz więcej miast. Brak organizacji okazywał się siłą ruchu. Nie można było wyaresztować liderów, bo ich nie było. A dzięki sprawności młodych Białorusinów blokada komunikatorów i połączeń internetowych okazała się nieszczelna. Z jednej strony protestujący zachowali możliwość komunikacji a z drugiej informacje o zezwierzęceniu omonowców wydostawały się za granicę.

Ostatni moment na utrzymanie inicjatywy politycznej Łukaszenka stracił, gdy miliony obywateli zobaczyły fotografie bestialsko skatowanych chłopców i dziewcząt. Gdyby wówczas zamiast bić i torturować władze wystąpiły z propozycjami, które Łukaszenka złożył po tygodniu protestów, to miałby szanse skłonić ludzi do powrotu do domów. Nic by go nie kosztowało wypuszczenie z więzienia głównych przeciwników, wprowadzenie do rządu pani Cichanouskiej i kogoś jeszcze z opozycjonistów, a każdym razie złożenie publiczne takiej propozycji. I ogłoszenie, że będzie nowa konstytucja, w której podzieli się władzą. Fala społecznego oburzenia by opadła, a skompromitowanie rządowej aktywności opozycjonistek przy odpowiednim nastawieniu i „ustawieniu” urzędników byłoby stosunkowo łatwe.

Ostatnia szansą – po ujawnieniu skali fałszerstw i po wyjściu na jaw skandalicznego okrucieństwa służb – mogło się stać dla Łukaszenki zagranie kartą nacjonalistyczną. Próbował tego w kampanii wyborczej. Aresztowanie najemników rosyjskich z Grupy Wagnera, zapowiedź wydania ich władzom Ukrainy, oskarżenia pod adresem Rosji, że miesza się do wyborów, przesunięcie wojsk na wschodnia granicę, zdawały się być sygnałem, że Łukaszenka zamierza pójść w stronę gry nacjonalizmem.

Zdawały się. Bo kiedy dyktator wpadł w panikę zaczął błagać o kontakt z Władimirem Putinem. Warto zauważyć trzy rzeczy. Po pierwsze, do rozmowy telefonicznej doszło po publicznym zgłoszeniu prośby o kontakt ze strony Moskwy. Słuchawkę na Kremlu podniesiono dopiero po upokorzeniu Baćki. Po drugie, Władimir Putin wprawdzie pogratulował Łukaszence zwycięstwa w wyborach, ale uczynił to po przywódcy Chin, ewidentnie zaniepokojony, że Xi chce mu ukraść wasala. Wreszcie, w trakcie kampanii wyborczej Rosjanie przyjmowali postawę nieżyczliwej neutralności wobec Łukaszenki wręcz sygnalizując, że będą współpracowali z każdym zwycięzcą wyborów. Komunikat po pierwszej rozmowie telefonicznej był ze strony Kremla więcej niż lakoniczny. Po drugiej natomiast przypominał trochę listy Breżniewa do Stanisława Kani w 1980 roku – wprawdzie obiecał bratnią pomoc, ale tylko w razie zagrożenia z zewnątrz. I lodowato podkreślał konieczność szybkiego rozwiązania kryzysu. Przekładając to na język realnej polityki – Łukaszenka usłyszał, że albo sobie poradzi sam, albo będzie niepotrzebny.

W tym samym czasie jeden z rosyjskich oligarchów pochodzenia białoruskiego poinformował, że chętnie zasponsoruje powstanie jakiegoś Komitetu Porozumienia Narodowego na Białorusi. Żadnych złudzeń, to nie są czasy Jelcyna, polityczny sponsoring w Rosji Putina jest dopuszczalny tylko w wypadku realizowania planów Kremla.

Wykonując telefon do Putina Łukaszenka wydał na siebie wyrok. Wobec Zachodu stał się kompletnie niewiarygodny, udowodnił, że dla utrzymania się przy władzy jest zdolny do wyzbycia się resztek suwerenności swojego kraju. Wobec obywateli, którzy w ogromnej większości są zwolennikami obecnego modelu relacji z Rosją (tylko 7% chciałoby połączenia obu państw) przestał być wiarygodny jako przywódca nacjonalistyczny. A na coraz mocniej akcentowanej białoruskości budował przez ostatnie dwa lata swój wizerunek. Dla Moskwy zaś stał się problemem. Po zmianie rosyjskiej konstytucji zjednoczenie z Białorusią przestało być dla Putina priorytetem. Zapłacił bardzo wysoką cenę polityczną za rozwiązanie problemu sukcesji władzy. I zapłacił ją, bo Łukaszenka zablokował mu pomysł objęcia prezydentury wspólnego państwa. Ma na głowie problem Donbasu, bunt w Chabarowsku powoli rozlewający się na inne regiony Syberii. Interwencja na Białorusi, po to by ratować Łukaszenkę, jest ostatnią rzeczą na jaka ma ochotę.

Nie bez powodu od środy w Mińsku nieustannie odbywają się tajemnicze lądowania rosyjskich samolotów wojskowych używanych przez kadrę dowódczą. Zapewne zarówno wojsko jak służby sprawdzają, czy mogą liczyć na swoich odpowiedników na Białorusi. Skoro tak, to podczas rozmów dają dobre rady, w jaki sposób pozbyć się Łukaszenki.

Ostatecznym blamażem Baćki okazała się niedziela, 16 sierpnia. Na wiecu poparcia miał jakieś 10-15 tysięcy zastraszonych ludzi zwiezionych z całej Białorusi. W tym samym czasie opozycja zgromadziła grubo ponad 100 tysięcy demonstrantów. Dla każdego, kto spojrzał na obrazki z obu demonstracji było jasne, która z nich jest przeszłością, a która przyszłością kraju.

Na domiar złego w najważniejszych zakładach Białorusi zaczęły się strajki. Z początku niewielkie, po kilkuset ludzi z wielotysięcznych załóg. Ale z upływem godzin potężniejące. Dla Moskwy stało się jasne, że Łukaszenka nie panuje nad sytuacją.

Jedno trzeba Łukaszence przyznać. Nie boi się kontaktu z ludźmi. Wsiadł w helikopter i poleciał na spotkania z robotnikami. Kto na mnie głosował? – zapytał na jednym ze spotkań. Wstała niewielka mniejszość. W Mińskich Zakładach Samochodowych było jeszcze gorzej. Po serii obietnic, że w nowej konstytucji podzieli się władzą i wtedy mogą być nowe wybory usłyszał od tłumu: „uchadzi”. Na spotkaniu z robotnikami powiedział też, że nie ustąpi z urzędu. „Będziecie musieli mnie zabić”. Kto? Robotnicy? To wyglądało raczej na komunikat do swoich współpracowników. Którzy, zapewne nie bez podpowiedzi z Moskwy, sugerują swojemu pryncypałowi spędzenie najbliższych lat w jakimś kraju cieplejszym od Białorusi. I oczywiście nie można wykluczyć scenariusza, w którym zestresowany i umęczony władzą dyktator niespodziewanie dostaje zawału serca (albo wypija herbatkę z polonem). Byłaby to jednak ostateczność.

Jakiś czas temu pisałem o perspektywie drugiej Jałty. Czyli porozumienia mocarstw porządkującego sytuację na obszarze postsowieckim na zasadzie kondominium. Przebieg aksamitnej rewolucji w Armenii, rewolucji w Mołdawii, wydarzenia w Gruzji (tu proces jest w toku), nawet niespodziewany triumf prezydenta Zełenskiego na Ukrainie układają się w pewną całość. Wielcy – czyli przede wszystkim Rosjanie i Amerykanie – dogadują się, że dyskretnie wesprą ruchy demokratyczne a następnie dokonają podziału pakietu akcji. Vlad Plahotniuc w Mołdawii czy Serż Sarkisjan w Armenii usłyszeli zgodny komunikat od przedstawicieli mocarstw: Ameryki, Rosji i Unii Europejskiej – musicie odejść. Taki komunikat słyszy także prezydent Białorusi. Tyle, że on odchodzić nie zamierza. Coraz częściej słychać więc o wariancie rumuńskim, kiedy elita władzy po prostu fizycznie wyeliminowała Causescu.

Jedno jest pewne. Rosja nie zrezygnuje z wpływu na sytuację na Białorusi. Zapomniana przez Europejczyków, zaniedbywana przez Polskę czy Amerykanów Białoruś jest zwornikiem całego obszaru Międzymorza. Z jednej strony stanowi lądowa bramę do Rosji a z drugiej oskrzydla Ukrainę i Państwa Bałtyckie. Bez Białorusi cała dotychczasowa polityka Putina zmierzającego do odbudowy imperialnej pozycji Rosji w Europie bierze w łeb. Rosja utraciwszy kontrolę nad Ukrainą jeżeli straci wpływy na Białorusi cofa się do czasów Wielkiego Księstwa Moskiewskiego. Z drugiej strony jeśli Białoruś stać by się miała kolejną gubernią rosyjską to „przesmyk suwalski” pomiędzy Polską a Litwą staje się nielogicznym dziwem natury przecinającym terytorium Wielkiej Rosji. Niemal tak jak „korytarz pomorski” w czasach międzywojennych. Dla Zachodu, który nie jest gotów na konfrontacje z Rosją, obecny stan rzeczy jest najwygodniejszy. Dla Rosji, której nie bardzo stać na militarną okupację Białorusi, również. A Łukaszenka przez swój upór wysadza tę delikatna równowagę w powietrze.

Najbardziej prawdopodobny scenariusz wydarzeń zakłada zmuszenie Baćki do pokojowego oddania władzy. Tak jak na Ukrainie w 2004 r. potrzebna będzie pewnie powtórka wyborów. Ciekawe jest w tym kontekście oświadczenie pani Jermoszyny, szefowej Centralnej Komisji Wyborczej. Jeżeli maja być nowe wybory, to musza być nowi kandydaci – oznajmiła specjalistka od fałszerstw. Hmm. To scenariusz wymarzony w Moskwie. Największe szanse miałby wówczas siedzący w więzieniu Wiktar Babaryka, do niedawna szef banku należącego do Gazpromu. I znów analogia z rewolucja w Armenii. Tam przed dwoma laty Rosja liczyła, że rewolucja zmiatając nielubianego Serża Sarkisjana wypali się i wyniesie do władzy premiera Karena Karapetiana także menedżera Gazpromu nasłanego w 2016 r. z Moskwy.

Najbliższe dni pokażą czy scenariusz sterowanej rewolucji się powiedzie. Najsmutniejsze jest to, iż wydarzenia na Białorusi pokazały dramatyczną słabość polskiej polityki. Podczas obu Majdanów na Ukrainie odgrywaliśmy w europejskiej polityce kluczowa rolę. Teraz Angela Merkel dzwoni do Wilna a nasi politycy, aby skontaktować się ze Swiatłaną Cichanouską musza prosić o zgodę litewskiego ministra. Mniemana polityka jagiellońska obecnych rządów sięgnęła absurdu. Niczym w XIV wieku wschodem zajmuje się Litwa.

Inne wpisy tego autora

Kazachstańska matrioszka czyli nowa doktryna Breżniewa

Żangaözen to niewielkie miasto na zachodzie Kazachstanu. Ot nieco ponad 50 tys. mieszkańców, zakład przeroby gazu, nieduża rafineria, dookoła pola naftowe. Kilkadziesiąt kilometrów dzieli miasteczko

Tygodnie złych wróżb

Minione tygodnie były wyjątkowo intensywne w polityce europejskiej. Oczywiście odbyło się – trwające ponad 2 godziny – spotkanie video prezydentów Bidena i Putina. Turę rozmów

Wojna bez końca

Towarzysz Lenin miał rację. Zdarzyło mu się szczerze powiedzieć, ze „sojusz małej Polski z wielka Rosją będzie w istocie dyktatem”. Od kilku lat Ormianie boleśnie