Korporacje kontra kapitalizm

Doceniasz tę treść?

Ten tekst jest w sieci za paywallem. Był też na moim blogu, który zniknął po awarii prvidera 2be.pl

Więc tak dla przypomnienia w ramach dyskusji o kapitalizmie bo się wcale nie zestarzał.

Krach w sektorze finansowym, jaki się zaczął w 2008 roku wraz z bankructwem „banku” Lehman Brothers, który tak naprawdę był „bankiem inwestycyjnym”, czyli nie żadnym „bankiem” tylko firmą consultingową, wywołał falę oburzenia na kapitalizm i liberalizm – szczególnie ten z przedrostkiem „neo”. Uosobieniem wszelkiego zła są w „neoliberalnym kapitalizmie” korporacje. Ale czy to aby na pewno one są jego uosobieniem? Kapitalizm to system oparty na trzech fundamentach: własności prywatnej, wolności gospodarczej i odpowiedzialności. Odpowiedzialnością swoją własnością za sutki swoich wolnych wyborów.

A czy dzisiejsze największe korporacje, których akcje notowane są na największych giełdach świata, mają prywatnych właścicieli, którzy realizując swoją wolność podejmują decyzje gospodarcze dotyczące swojego majątku i odpowiadają nim za skutki swoich decyzji? Wole żarty. Dziś rządzą w największych korporacjach nie właściciele, tylko wynajęci urzędnicy korporacyjni. Czyli – używając coraz popularniejszej ostatnio terminologii marksistowskiej – „klasa robotnicza”. Doskonale rozumieją się oni z urzędnikami państwowymi – bo to także urzędnicy. Różnica między nimi polega na tym, że jedni zarządzają pieniędzmi podatników, a drudzy akcjonariuszy. Podobieństw zaś jest o wiele więcej. Po pierwsze i ci, i ci zarządzają nie swoimi pieniędzmi. Po drugie, akcjonariusze są dziś tak samo anonimowi jak podatnicy. Po trzecie, wywalenie z posady urzędnika korporacyjnego jest dziś dla akcjonariusza tak samo trudne, jak dla wyborców wywalenie urzędnika państwowego. Trzeba zdobywać większość, zawiązywać koalicje i sporo się natrudzić. Więc urzędnicy korporacyjni zajmują się tym samym co urzędnicy państwowi. Po pierwsze zajmują się sami sobą – swoimi karierami i przeszkadzaniem w robieniu karier innym. Po drugie zajmują się robieniem wody z mózgu podatnikom-wyborcom i podatnikom-akcjonariuszom. Instrumenty są tylko inne. Urzędnik państwowy po pieniądze podatnika może wysłać policjanta. A urzędnik korporacyjny musi się bardziej natrudzić, żeby akcjonariusze sami mu je przynieśli. Ale jak już nie ma pomysłu w jaki sposób przekonać akcjonariuszy, to idzie do kolegów urzędników państwowych i prosi, żeby wysłali do podatników policjantów albo przynajmniej zadrukowali trochę papieru napisem „legalny środek płatniczy” i dofinansowali korporacje, strasząc urzędników państwowych upadkiem korporacji, który spowoduje utratę miejsc pracy, spowolnienie gospodarcze i sto innych nieszczęść – słowem niezadowolenie wyborców, którzy mogą zagłosować na innych urzędników. Dokładnie tak się dzieje od 2008 roku. Dług publiczny rośnie wszędzie, a korporacje chwalą się „zyskami”. Zyski są najczęściej papierowe – zwłaszcza w wielkich „bankach consultingowych” – proszę uważnie przeczytać ich bilanse. Ale zyski te odnotowują one głównie dzięki rządom i bankom centralnym. Rządy zwiększają nasze zadłużenie, a banki centralne „psują pieniądz” – czyli go drukują –  aby móc zwiększyć „płynność” sektora finansowego i uratować wielkie korporacje.

Czy więc wielkie korporacje są zagrożeniem dla demokracji? Ależ skąd! Są jej podporą! Oczywiście takiej demokracji – jaką dziś mamy. Nie tej tradycyjnej – republikańskiej, za wzór mającej instytucje Republiki Rzymskiej, do której tak często nawiązywali Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych w swoich pismach filozoficznych, czy wystąpieniach politycznych – choćby w czasie Kongresu Kontynentalnego i debaty ratyfikacyjnej. Tylko tej dzisiejszej – plebiscytowej, w której władzę zdobywają nie mężowie stanu, tylko różni chippendales ładnie wypadający w telewizji. Bo na czym zarabiają telewizje – nota bene prowadzone przez wielkie koncerny medialne? Na reklamach masowych produktów wytwarzanych przez inne wielkie koncerny. Bez reklam proszków do prania, które piorą lepiej niż inne proszki, czy innych równie porywających programów, nie byłoby pewnie komu kreować gwiazd dzisiejszej polityki. Politycy wdzierający się na ekrany pomiędzy reklamami, dostosowują się do poziomu reklam. Ale bynajmniej wcale nie z premedytacją. Nie są na tyle mądrzy, żeby „zniżyć” się do gustów konsumentów. Telewizje kreują nie tych, którzy głupotę udają, ale tych, którzy są najbardziej autentyczni. Przecież nie można psuć widzom miłego relaksu po kolejnym odcinku jakiegoś serialu, przerywanego jakimiś reklamami. Poruszanie zbyt trudnych spraw mogłoby wywołać u telewidzów-klientów-wyborców pewien „dysonans poznawczy”.  To nie korporacje grożą dzisiejszej demokracji. Ona grozi sama sobie.

Skąd jednak przypuszczenie, że urzędnicy państwowi mogą to wszystko zmienić? Niby urzędnicy państwowi mają być lepsi od korporacyjnych? Ktoś, kto decyduje się zostać urzędnikiem państwowym jest z definicji lepszy od kogoś, kto chce zostać urzędnikiem korporacyjnym? Byłby problem z tymi, którzy raz są urzędnikami korporacyjnymi, raz państwowymi. Bezpiecznego przykładu – bo z dalekiej Ameryki – dostarcza Paul Paulson, który jako sekretarz skarbu organizował pomoc dla banku consultingowego, którego wcześniej był prezesem. Ale nie trzeba się specjalnie rozglądać, żeby dostrzec takie same przykłady znacznie bliżej.

Oczywiście, że wolny rynek umożliwiał powstawanie wielkich korporacji – dlatego właśnie, że był wolny! Ale umożliwiał także ich bankructwa – jak już urzędnicy korporacyjni za bardzo upodobnili się do urzędników państwowych. Ale to nie wolny rynek doprowadził do powstania korporacji „za dużych żeby upaść”. To urzędnicy państwowi podjęli decyzje o ich ratowaniu, więc zatrudnieni w nich urzędnicy korporacyjni poczuli się jeszcze bardziej „wolni”. Jest to „wolność” od odpowiedzialności za głupie decyzje lub za niepodejmowanie żadnych decyzji. Urzędnicy z korporacji „za dużych, żeby upaść” skutecznie zaszantażowali urzędników państwowych, że jak one upadną, to wyborcy zagłosują na kogoś innego.

Korporacji nie musimy się obawiać tylko w warunkach wolnorynkowych. Owszem, zmowa producentów może być źródłem monopolizacji niebezpiecznej dla wolnego rynku. Jednak monopole prywatne nigdy nie są trwałe. Rozbija je pojawiająca się prędzej, czy później sprzeczność interesów i konkurencja zagraniczna. Prawdziwym zagrożeniem jest dopiero monopol urzędników państwowych, niepodatny na jakiekolwiek impulsy rynkowe. Ulubionym przez Friedmana argumentem na rzecz takiego stanowiska jest działanie Międzystanowej Komisji Handlu. Przystępując do regulacji opłat za transport kolejowy, ujednoliciła ona stawki przewoźnego, podnosząc relatywnie tańsze opłaty za przewozy na długich dystansach do poziomu wynikającego z taryfy za przewozy krótkodystansowe. Gdy zaś pojawiła się konkurencja ze strony przewoźników samochodowych, Komisja postanowiła rozszerzyć swe kompetencje także na transport drogowy. Od tego czasu założenie przedsiębiorstwa transportowego wymaga uzyskania koncesji, a od roku 1935, kiedy zaczęto je wydawać, na 90.000 wniosków pozytywnie rozpatrzono 1/3 z nich, podobno w imię ochrony przed monopolami (sic!). Ogólna liczba przedsiębiorstw transportowych spadła w tym okresie niemal dwukrotnie, podczas gdy wolumen przewozów wzrósł prawie trzydziestokrotnie! I takie są właśnie skutki „poprawiania” przez urzędników państwowych systemu wolnorynkowego.

Zwolennikom zwiększania uprawnień urzędników państwowych, żeby pilnowali urzędników korporacyjnych, gorąco polecam książkę Harry’ego Markopolosa (“No One Would Listen: A True Financial Thriller”) który opisuje jak przez dziewięć lat próbował przekonać urzędnika państwowego z Komisji Papierów Wartościowych i Giełd (SEC), że zwroty z inwestycji, jakie zapewniał Bernard Madoff, są matematycznie niemożliwe. „Bardzo szybko stało się jasne, że nie zrozumiał on nic z rozmowy oprócz słów „dzień dobry”.

Katastrofa finansowa, która się dzieje na naszych oczach ma kilka przyczyn. Podstawową jest uleganie błędnej teorii ekonomicznej, że wszystko można wyprodukować pod warunkiem, że ktoś to kupi, więc najważniejsze jest „sterowanie zagregowanym popytem” przy pomocy „instrumentów finansowych”. Doprowadziło to do dominacji sektora finansowego nad gospodarką realną, która w tym modelu jest zależna głównie od dopływu odpowiedniej ilości „środków finansowych”. Tymi środkami nie są wcale pieniądze wyemitowane przez rządy lub banki centralne, ale pieniądze bankowe („kredytowe”), emitowane przez banki komercyjne na podstawie zobowiązań zaciągniętych przez rządy. Tak!!! Długi rządów są podstawą emitowania pieniędzy przez banki! I oczywiście to banki na tym najlepiej zarabiają. Raz pobierają odsetki od rządów od kupionych obligacji, drugi raz pobierają odsetki od kredytobiorców, którym udzieliły kredytów z pieniędzy wyemitowanych przez siebie, na podstawie obligacji kupionych od rządów. Proporcje zysków producentów dóbr i dostawców usług do zysków banków i różnych innych „instytucji finansowych” uległy całkowitemu rozchwianiu. Najbardziej dosadnie, choć pewnie w sposób niezamierzony, wyraził to Lloyd Blankfein – prezes Goldman Sachs najsłynniejszego banku consultingowego na świecie – gdy dla uzasadnienia wysokich apanaży pobieranych przez siebie i swoich pracowników stwierdził, że wykonują oni „Bożą robotę” („God’s work”). A to jest raczej partactwo. Więc tego typu postawy ze zrozumiałych względów wywołują niechęć do korporacji.

Skoro gospodarkę „nakręca” odpowiednia polityka pieniężna, to przedsiębiorcy nie są uznawani za kreatorów rozwoju, a jedynie za pośredników, wykorzystujących pieniądze kreowane w obiegu między rządami a „instytucjami finansowymi”. Dlatego może się bez przeszkód rozwijać biurokracja utrudniająca przedsiębiorcom ich codzienną pracę. Hamuje to wzrost gospodarczy wynikający z wytwarzania nowych dóbr i usług. Albowiem w każdym równaniu ekonomicznym jedyną zmienną, która jest niezmienna jest czas. Doba ma tylko 24 godziny. Im więcej czasu trzeba poświęcić na realizowanie biurokratycznych obowiązków, tym mniej czasu pozostaje na rozwój produkcji. W efekcie wpływy budżetowe z podatków są mniejsze niż mogłyby być, gdyby nie ograniczenia, którym poddawana jest gospodarka. Przyczyną drugą są rosnąca lawinowo wysokość świadczeń  emerytalnych. Z jednej strony mamy więc mniejsze wpływy podatkowe, niż byśmy mogli mieć, gdyby nie ograniczenia biurokratyczne. Z drugiej strony mamy wyższe wydatki na utrzymanie coraz większej rzeszy emerytów. Konsekwencją tego stanu rzeczy musiały być rosnące długi. Urzędnicy państwowi, chcąc sfinansować rosnąc wydatki państwa, musieli się coraz bardziej zapożyczać u urzędników z korporacji finansowych. A z długami jest podobnie jak z pieniędzmi w bankach. Ich wartość dla wierzycieli opiera się na wierze, że zostaną one kiedyś spłacone. Rządy, jak bankierzy, którzy dla utrzymania płynności wypłacają nam w kasie pieniądze tych, którzy je tam wpłacają, przez lata oddawały stare długi zaciągając nowe. Mogło to działać dopóki w tym samym czasie jedni wypłacali – czyli otrzymywali zwrot udzielonych kiedyś kredytów, a drudzy wpłacali – czyli udzielali nowych kredytów. Ale jak wiara w to, że taki mechanizm może funkcjonować w nieskończoność uległa zachwianiu okazało się, że długi są nie wiele warte.

Tylko co to wszystko ma wspólnego z wolnym rynkiem i jak urzędnicy państwowi mieliby temu zaradzić, skoro to wszystko robili ręka w rękę z urzędnikami korporacyjnymi?

Owszem, gospodarka liberalna – taka, jaką chciał widzieć Adam Smith – istniała w okresie jaskiniowym. Nie było wówczas żadnych korporacji. Nikt nikogo nie zatrudniał jako pracownika. Każdy zatrudniał sam siebie  – żeby coś zjeść i przeżyć musiał wyjść rano z jaskini żeby polować, łowić, zbierać. Smith stworzył model powrotu do podobnej wolności (choć nie takiej samej) w innych, zmienionych, warunkach. Opierał się on na pewnych założeniach dotyczących moralności – czyli nie tylko gospodarczych stosunków między ludźmi, ale także natury człowieka. Jednak jego obserwacja ludzkich zachowań w połowie XVIII wieku – gdy ludzie jeszcze trochę bali się Pana Boga – prowadziła do przyjęcia założeń zbyt optymistycznych jeśli chodzi o tę naturę i tę moralność. Dla usprawiedliwienia Smitha można jednak napisać, że jego koncepcja natury ludzkiej jest dużo bliższa rzeczywistości niż koncepcja zakładająca, że jak ktoś zostaje urzędnikiem państwowym to jest z natury lepszy od kogoś, kto został urzędnikiem korporacyjnym. Lepiej przyjąć, że większość ludzi kieruje się własnym egoistycznym interesem i pozostawić im samym, ich wzajemne relacje. Skutek nie będzie dobry – bo ludzie wcale nie są dobrzy, ale będzie lepszy niż w przypadku przyjęcia odmiennych założeń.

Inne wpisy tego autora