Nadchodzi wielka katastrofa. Część I

Doceniasz tę treść?

Grupa naukowców, kosmologów i astrofizyków, badających procesy kosmicznych „katastrof”, ogłasza w naukowym czasopiśmie wynik swoich dociekań, z których wynika, że istnieje możliwość, iż życie na Ziemi może się skończyć w wyniku takiej właśnie „kosmicznej katastrofy”. Naukowcy obwarowują swoje wnioski dużą liczbą zastrzeżeń. Po pierwsze – same obserwacje (wyjściowe dane), na jakich się oparli, nie są całkowicie pewne ze względu na niedokładność pomiaru, odległości, czas itd. Po drugie – istnieją obserwacje takich procesów, ale trudno powiedzieć, czy można je jeden do jednego odnosić do Ziemi. Po trzecie – prognoza katastrofy jest oparta na modelu, który musi uwzględniać mnóstwo innych czynników po drodze, a na każdym takim etapie możliwe są kolejne błędy. No i wreszcie nawet na koniec – można mówić jedynie o 2-procentowym prawdopodobieństwie, że do kataklizmu dojdzie. Może się to zdarzyć za 15, ale raczej za 50 lat. O ile w ogóle. 

 

Najpierw badanie przechodzi bez echa, ale po kilku miesiącach trafia na nie dziennikarz naukowy jednego z popularnych portali. Opisuje rezultaty, lecz z konieczności w sposób uproszczony, nie uwzględniając w tekście wielu pierwotnych zastrzeżeń. Redakcja, żeby wzmóc efekt, daje tytuł: „Zagłada nadciąga – mówią naukowcy”. 

Tekst zostaje dostrzeżony przez inne media, bo zawiera poważnie wyglądające nazwiska – ci ludzie istnieją, istnieje ich naukowy artykuł, który przeszedł recenzję (peer review), a odpowiednio dobrane cytaty z niego tworzą odpowiednio mocne wrażenie. W różnych wariantach wiadomość zaczyna być powtarzana przez inne media, rozmawia się o tym w programach publicystycznych. Za badania zabierają się inne grupy naukowców, zaczynają się pojawiać rządowe granty – bo przecież chodzi tutaj o przetrwanie ludzkości. Powstaje powoli masa krytyczna.  

Jeden z naukowców, którzy uczestniczyli w pierwszym badaniu, dostrzega sposobność: pisze książkę „Czy unikniemy zagłady?”, w której odpowiednio, zgodnie z sugestią wydawcy, podkręca tezy pierwotnego artykułu. Miliony sprzedanych egzemplarzy na całym świecie, setki występów w mediach. Naukowcy, którzy podpisują się pod tezą o rychłym końcu świata – nawet jeśli ze specjalizacjami dotyczącymi istoty sprawy nie mają wiele wspólnego – dostają granty i są zapraszani na konferencje oraz do dyskusji. Jednak jest też grupa takich, którzy wskazują na wady pierwszego badania, na bardzo daleko idącą niepewność jego wyników i ostrzegają przed paniką. Ci jednak nie są dla mediów tak atrakcyjni, jak ci z grupy „jastrzębi”. 

Głośnym echem odbija się konferencja z udziałem obu stron sporu zorganizowana w Paryżu. Sceptycy wskazują na konkretne problemy, niedoszacowania, niskie prawdopodobieństwo zajścia naraz wszystkich okoliczności, mogących prowadzić do katastrofy (jeden z uczestników mówi nawet o prawdopodobieństwie rzędu 1 do 25 milionów, a więc znacznie mniejszym niż pierwszy szacunek, popierając to własnymi wyliczeniami) – ale to za skomplikowane i słabe jak na medialny przekaz. Najczęściej emitowane są fragmenty płomiennego wystąpienia byłego prezydenta USA Baracka Obamy, który wprawdzie z kosmologią nie ma nic wspólnego, ale za to pięknie i żarliwie zwrócił się do sceptyków: „Czy chcecie, aby nasze dzieci i wnuki umarły na Ziemi w męczarniach?! Jakich dowodów wam potrzeba?! Czy nie uczono nas, że zawsze trzeba być przygotowanym na najgorszy możliwy wariant?!”. 

Kolejne zespoły naukowców próbują powtórzyć modele pierwszej grupy. To się czasem udaje, czasem nie, wychodzą różne prawdopodobieństwa, różne rozmiary katastrofy, nie ma tu zgody co do skutków, gdyby w ogóle miało do niej dojść. Jednak te spory nie przebijają się do opinii publicznej. Tymczasem socjolog z Uniwersytetu Columbia zapoczątkowuje wielkie badanie opinii w świecie naukowym. Rozsyłając ankiety oraz analizując teksty publikowane jako naukowe, pokazuje, że w świecie naukowym istnieje 97-procentowy konsensus co do nieuchronności kosmicznej katastrofy. 

Sceptycy zauważają, że ankiety rozesłano również do osób z tytułami naukowymi takich specjalności jak teatrologia, gender, historia, natomiast za potwierdzające wersję o nieuchronności katastrofy uznano prace, gdzie pojawia się jakakolwiek wzmianka o tej tezie, nawet jeśli praca dotyczy czegoś całkiem innego. Pewien publicysta, przyglądając się uważnie raportowi o „97-procentowym konsensusie naukowym” i weryfikując przypisy, pokazuje w swoim tekście, że wśród świadectw konsensusu znalazła się na przykład praca pani doktor z Uniwersytetu Stanu Luizjana „Osoby queer w kulturze afroamerykańskich niewolników na południu USA w latach 1800-1815” – tylko dlatego, że autorka, opisując klimat w tamtym regionie i okresie, powołała się na pracę klimatologa, który w całkiem innym rozdziale tejże pracy ledwie wspomniał o hipotezie zagłady – i to bez rozstrzygania, czy jest sensowna. 

„To pojedynczy przypadek” – kwitowane są rewelacje publicysty. Fraza o „97-procentowym konsensusie” jest powtarzana w publikacjach, audycjach, publicystyce tysiące razy, a kula jest już zbyt rozpędzona. Powoływane są fundacje i think-tanki, zajmujące się wyłącznie nadchodzącą katastrofą i sposobami na zapobieżenie jej lub na przetrwanie. Jednak na to potrzebne są pieniądze. Komisja Europejska proponuje wprowadzenie unijnego podatku, mającego finansować badania i wielki projekt ocalenia planety. Podatek ma dać dziesiątki bilionów euro, oznacza gigantyczne obciążenie dla obywateli państw członkowskich, lecz przecież uratowanie ludzkości nie ma ceny. Na każdy sceptyczny głos jest ta sama odpowiedź: „Chcecie doprowadzić do zagłady?! Naukowcy mówią wyraźnie: jeśli nic nie zrobimy, katastrofa jest nieuchronna! To nie czas, żeby się kłócić o kilka euro. Jest konsensus naukowy!”. Kto wyraża sprzeciw, jest piętnowany jako „wróg nauki”. 

Pewnego dnia przed Bundestagiem siada mała dziewczynka z warkoczykami i ręcznie namalowanym plakatem z napisem „Nie chcemy umierać!”. Błyskawicznie pojawiają się dziennikarze. 15-latka mówi, że nazywa się Gretchen i opuściła zajęcia w szkole, żeby zaprotestować przeciwko głupim targom polityków, podczas gdy Ziemi i ludzkości grozi zagłada. Gretchen robi błyskawiczną medialną karierę. W szczególności wiralem staje się jej wystąpienie w ONZ, gdy z wykrzywioną twarzą, ze łzami w oczach pyta polityków: „Jak śmiecie nie ratować ludzkości?!”. 

W kilku konserwatywnych tygodnikach ukazują się teksty, analizujące nagłą karierę Gretchen. Okazuje się, że jej protest został od A do Z zaprojektowany przez zaprzyjaźnionego z rodziną speca od marketingu, dziennikarze wiedzieli o nim z wyprzedzeniem, matka Gretchen ma udziały w wydawnictwie publikującym jedynie książki o zagładzie, a ojciec jest członkiem jednego z zespołów naukowych zajmujących się katastrofą, zasilanych wyjątkowo hojnie grantami. Przy czym, mimo wysiłków, zespół ten przez pięć lat nie był w stanie zreplikować wniosków pierwszej grupy badaczy. Z dotychczasowych jego badań wciąż wynika, że prawdopodobieństwo katastrofy jest jak 1 do 48 milionów. Jednak te informacje nie przebijają się do opinii publicznej. 

Podobnie jak nie przebija się fakt, że Barack Obama przez pośrednika stał się udziałowcem firmy produkującej prefabrykowane schrony, mające ocalić przed zagładą, cieszące się w USA wielkim powodzeniem, i już zarobił na tym setki milionów dolarów, za co nabył luksusową nieruchomość w Malibu. Z dziennikarskiego śledztwa wynika, że nieruchomość nie jest wyposażona w schron. Nie robią również wielkiej kariery wyciekające z Komisji Europejskiej oraz kilku najważniejszych uniwersytetów na świecie mejle, z których wynika, że naukowcy kwestionujący nieuchronność zagłady, mają być wykluczani z konferencji, grantów i z reguły sekowani. Jedyne komentarze, płynące ze strony części komentatorów, są takie, że to bardzo dobrze, bo „negacjonistów katastrofy należy wykluczać z debaty”. 

Po dwóch dekadach histerii katastrofa nie nastąpiła, za to nastąpiła znacząca pauperyzacja społeczeństw, których rządy narzuciły politykę podatkową podporządkowaną planowi zapobiegania katastrofie. Setki tysięcy hektarów na świecie zapełniono bunkrami i instalacjami, mającymi zapewnić przetrwanie. Miliardy ludzi zapłaciły za specjalne polisy ubezpieczeniowe i miejsca w „bezpiecznych schronieniach”. Interes się kręci. I kręcić się będzie. 

 

W drugiej części już wkrótce – egzegeza powyższej przypowiastki.

Inne wpisy tego autora

Dlaczego Ukraińcy mają chęć walczyć

Trudno analizować to, co dzieje na ukraińskich frontach, lecz jedno wydaje się pewne niezależnie od ostatecznego rezultatu: Władimir Putin się przeliczył. Nie doszacował zarówno zdolności

Justin Trudeau podziwia Chiny

Gdyby mnie ktoś dzisiaj zapytał, czy Kanada jest wciąż demokratycznym krajem, miałbym problem z odpowiedzią. Owszem, także dlatego, że nie jest dziś łatwo zbudować sensowną