O „nieautentycznym” kompromisie konstytucyjnym i jego narzucaniu

Doceniasz tę treść?

Przy okazji świętowania rocznicy Konstytucji z 1791 roku, kilka uwag o Konstytucji z 1997 roku.

Usłyszałem bowiem opinię, że PiS nie akceptuje demokratycznego kompromisu, który legł u jej podstaw, ma „urazę”, że to inni – „niegodni” tego – ją uchwalili, a nie mogąc jej zmienić w demokratyczny sposób, ją po prostu narusza, dokonując literalnej jej wykładni.

Zacznę od przypomnienia, jak bardzo „demokratycznie” została ona uchwalona i jak zmieniała się wobec niej postawa tych, którzy początkowo uważali swoich przyszłych sojuszników, za… niegodnych tego, żeby ją uchwalić.

Większość wielkich interpretatorów Konstytucji uważa (i słusznie), że większość społeczeństwa niczego nie pamięta, a młodzież, która  pamiętać nie może, nie chce się niczego nauczyć – wystarczą jej arbitralne twierdzenia wypowiadane przez sympatyków tego obozu politycznego, z którym akurat sama sympatyzuje.

Konstytucja została uchwalona przez Zgromadzenie Narodowe, którego członków – posłów i senatorów – wybrano w 1993 roku na podstawie przepisów znacząco różniących się od obowiązujących podczas pierwszych demokratycznych wyborów w 1991 roku. Wiecie dlaczego w miarę demokratyczna ordynacja została zmieniona? Bo trudno było rządzić! Prawa wyborców jak choćby ich prawo do posiadania reprezentacji w Sejmie, polityków nie obchodziły. Nowa ordynacja wyborcza została uchwalona 15 kwietnia 1993 roku. Za jej przyjęciem głosowało 239 posłów, a 132 za jej odrzuceniem. Senat wprowadził do niej poprawki, których część została uwzględniona przez Sejm w głosowaniu  w dniu 28 maja 1993 roku. I teraz uwaga! Tego samego dnia Sejm uchwalił również wotum nieufności wobec rządu Hanny Suchockiej! Dzień później (29 maja) Prezydent Lech Wałęsa podpisał zarządzenie w sprawie rozwiązania Sejmu, a w dniu 1 czerwca podpisał nową ordynację wyborczą – już po rozwiązaniu Sejmu, który ją uchwalił.

Wprowadzała ona próg wyborczy – 5%. W konsekwencji po wyborach, które odbyły się 19 września 1993 roku 35 (trzydzieści pięć!)% głosujących nie uzyskało ani jednego reprezentanta w Sejmie. Sojusz Lewicy Demokratycznej (SLD), uzyskując 20,41% głosów, uzyskał 37,17% mandatów. Polskie Stronnictwo Ludowe (PSL), uzyskując 15,4% głosów, uzyskało 28,7% mandatów. Unia Demokratyczna (UD), uzyskując  10,59% głosów, uzyskała 16,9% mandatów.

I nazwano to wyborami „proporcjonalnymi”. A przecież pojęcie „proporcjonalności” w prawie nie wymaga precyzji arytmetycznej czy geometrycznej. Światli ludzie je sobie zinterpretują, jak chcą, w drodze jakiejś, sobie tylko znanej, wykładni prawa.

Konstytucja uchwalona została 2 kwietnia 1997 roku przez Zgromadzenie Narodowe wyłonione w toku takich to „proporcjonalnych” wyborów. Zatwierdziło ją ogólnonarodowe referendum w dniu 25 maja 1997 roku. Frekwencja wyniosła w nim 42,86%. Dla porównania: w wyborach w 1989 roku wyniosła ona 62%, a w 1991 roku spadła do poziomu porównywalnego z referendum – 43,20%. Ten dramatyczny spadek frekwencji wyborczej pokazuje spadek zainteresowania większości społeczeństwa polityką, poczynaniami polityków i spadek wiary w to, że wybory mogą coś zmienić. Jak jednak wytłumaczyć brak zainteresowania nową Konstytucją, która regulować miała ustrój państwa bez względu na to, kto wygra wybory, będzie rządził? Była to odpowiedź na upartyjnienie procesu jej uchwalania, który trwał 8 lat (licząc od wyborów 1989 roku) i 5 lat (licząc od uchwalenia ustawy z dnia 23 kwietnia 1992 roku o trybie przygotowania i uchwalenia Konstytucji). Dla porównania: twórcom II Rzeczpospolitej uchwalenie konstytucji zajęło 2 lata i 4 miesiące. Ale nie tylko długość tego procesu – nurząc społeczeństwo – miała swoje znaczenie.

Ważny był przebieg „debaty” na projektem Konstytucji. Zakulisowe gierki najważniejszych ówczesnych polityków były kompletnie nieczytelne. A z kolei w głównych mediach pokazywani byli ci z krytyków Konstytucji, którzy koncentrowali się nie na technicznych zagadnieniach ustrojowych, lecz na Bogu (invocatio Dei) i na aborcji. Uwagi na temat ustrojowej roli Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego, Krajowej Rady Sądownictwa były  nieobecne w domenie publicznej. A – przypomnę młodzieży – mediów społecznościowych  nie było. Jak o czymś nie było w dominujących mediach, to jakby tego nie było. Dominowała czysta kalkulacja partyjna i osobista liderów partyjnych. Rządząca koalicja SLD-PSL (choć nawet jej samej trudno się było między sobą dogadać) nie dysponowała w Zgromadzeniu Narodowym większością 2/3 głosów. Dlatego zabiegała o poparcie ze strony UD, której przedstawiciele podnosili argument, że – UWAGA – Sejm nie jest reprezentatywny i nie może pełnić roli konstytuanty, a formacja pokomunistyczna nie ma politycznej legitymizacji do określania ustroju niepodległej Polski!

Mieli oni „focha”, bo dość nieoczekiwanie dla nich samych (choć bez zaskoczenia dla postronnych obserwatorów) z wiodącej roli politycznej sprowadzeni zostali do opozycji. Jednak w czerwcu 1996 roku doszło do utworzenia Akcji Wyborczej Solidarność (AWS) –  szerokiej koalicji różnych formacji pozaparlamentarnych skupionych wokół NSZZ „Solidarność”. Wysokie poparcie uzyskane przez AWS w sondażach skłaniało liderów UD, która w międzyczasie połączyła się z jeszcze bardziej przegranym w wyborach 1993 roku Kongresem Liberalno-Demokratycznym (KLD) Donalda Tuska i zmieniła nazwę na Unia Wolności (UW),  do zmiany postawy (S. Gebethner, W poszukiwaniu kompromisu konstytucyjnego. Dylematy i kontrowersje w procesie stanowienia nowej Konstytucji RP, Warszawa 1998, s. 26) Uznali oni prawie z dnia na dzień, że dogadanie się z „niegodnymi” postkomunistami będzie łatwiejsze, lepsze i dla nich samych korzystniejsze, niż dogadywanie się z byłymi kolegami z antykomunistycznej opozycji.

Prace w Zgromadzeniu Narodowym nad Konstytucją nabrały tempa – podobnie jak w maju 2015 roku tempa nabrały prace nad ustawą o Trybunale Konstytucyjnym, gdy w sondażach zaczął dominować PiS. Ale to pewnie czysty przypadek.

Został osiągnięty tak zwany „kompromis wewnętrzny” w ramach parlamentarnej koalicji konstytucyjnej (J. Jaskiernia, Wpływ kompromisu leżącego u podstaw Konstytucji RP na jej percepcję i propozycje zmian w latach 1997–2007, [w:] Porządek konstytucyjny w Polsce, red. W. Jakubowski, T. Słomka, Warszawa–Pułtusk 2008, s. 183). Odrzucono natomiast „kompromis zewnętrzny”, który musiałby uwzględnić także postulaty konstytucyjne podmiotów pozaparlamentarnych. Był to kompromis nazywany dylatoryjnym – gdyż opierał się na świadomej eliminacji zagadnień kontrowersyjnych lub inkluzywnym – gdyż włączał do projektu konstytucji kwestie afirmowane przez jakąś grupę parlamentarną, a jednocześnie niezwalczane przez inną grupę (J. Zaleśny, Tworzenie Konstytucji z 1997 roku. Przejaw kooperacji czy rywalizacji elit politycznych? Przegląd Sejmowy nr 6(143)/2017, s. 197) Konsekwencją była wewnętrzna niespójność Konstytucji (M. Granat, Konstytucja RP na tle rozwoju i osiągnięć konstytucjonalizmu polskiego „Przegląd Sejmowy” 2007, nr 4, s. 82; P. Winczorek, Pięć lat konstytucji [w;] „Res Publica Nowa” 2002, nr 3, s. 82)

O takich kompromisach mówi się „zgniły”. Nie miał on nic wspólnego z przezwyciężaniem rozbieżności między decydentami w celu osiągnięcia konsensu w kwestiach zasadniczych, dzięki czemu różne szczegóły techniczne mogą zostać rzeczowo uporządkowane przez specjalistów. Był wypadkową niekomplementarnych dążeń różnych ugrupowań parlamentarnych i ich liderów, wśród których były animozje personalne (i w SLD, i w PSL, i  w UW)). Był to – według terminologii Carla Schmitta – „kompromis nieautentyczny”, którego istotą jest odwlekanie decyzji poprzez wprowadzanie formuł, które czyniły „zadość sprzecznym żądaniom i pozostawiały nierozstrzygnięte właściwe kwestie sporne pod postacią wieloznacznego wyrażenia” (C. Schmitt, Nauka o konstytucji, Warszawa 2013, s. 69) czy poprzez odesłanie kwestii nierozstrzygniętych na poziomie ustawy zasadniczej do regulacji w ustawach zwykłych – o co niektórzy dzisiejsi (i dzisiejsze oczywiście) interpretatorzy (i interpretatorki) konstytucji, uważający siebie samych (same) za jedynych (jedyne) uprawnionych (uprawnione) do prawidłowego rozumienia jej „ducha”, mają pretensje do PiS. Mają nawet pretensje o dokonywanie „literalnej” jej wykładni, co jest rzeczywiście wysoce niestosowne, ale nie przeszkadzało im jakoś, gdy takiej wykładni prawa podatkowego dokonuje  Naczelny Sąd Administracyjny.

Nawet całkiem rozsądni prawnicy zaczynają ulegać szantażowi intelektualnemu politycznej poprawności i boją się nawet odezwać, żeby nie wyjść na prawniczych „foliarzy”. Na szczęście nie wszyscy.

Inne wpisy tego autora