Słabo czytam język dyplomatycznej oględności. Stąd pewnie poczucie niedosytu po expose ministra Waszyczykowskiego, w którym nie znalazłem prostej konstatacji, że łatwiej nam już w Europie nie będzie. Podróż przez unijny wiek przekwitania to dla Polski najpoważniejsze wyzwanie od czasów Jałty. Nie można go zbyć kilkunastoma ogólnikami o polityce zagranicznej. To nie będzie zwykły rok. Konsensus polityczny, który stworzył ramy bezpieczeństwa europejskiego i dał nam niepowtarzalne szanse rozwoju przez ostatnie 26 lat, wypala się. Nie wytrzymuje próby przemian społecznych. Zaklinanie rzeczywistości i powtarzanie przez ministra, że – „Powrót do Europy egoizmów narodowych byłby równie szkodliwy jak utopie integracyjne”, nie zmieni faktu, że w Europie mamy tylko dwa realne, konkurujące ze sobą scenariusze dalszego rozwoju sytuacji. Scenariusz rynkowy i scenariusz izolacjonistyczny. Obydwa oparte o silne państwa narodowe. Dalsza brukselska integracja nam nie grozi.
Rozumiem, że dyplomata wystrzega się wyrazistych klasyfikacji, ale czy nazwiemy to nurtem pragmatycznym, realpolitcs, czy końcem globalizmu, to i tak stajemy naprzeciw żywiołu politycznego opartego o żywotne interesy narodowe poszczególnych państw, a nie wzniosłe pan –europejskie idee socjal-demokratyczne. Możemy oczywiście się łudzić, że dawna Europa jeszcze odżyje. Monarchiści łudzili się do końca I Wojny Światowej, że kiedyś odbudują swoje cesarstwa, a prezydent Nixon, do końca swoich rządów, był przekonany, że rewolta 68 roku to tylko przejściowa moda hipisowanie. Historia jednak uczy, że nurt polityczny oparty o masowy i autentyczny ruch społeczny, zawsze na koniec wygrywa. Zwykle zresztą ku obrzydzeniu elit i niedowierzaniu współczesnych dyplomatów. To w jakimś stopniu tłumaczy płytkie expose ministra spraw zagranicznych, ale nie uwalnia nas od problemu. Fala zmian idąca od Ameryki, przez Francję, Holandię, Niemcy, Włochy zmieni świat.
Odwrót od ekonomicznej auto-destrukcji, seksualizacji konfliktów społecznych i innych wariactw ostatnich lat socjal-demokratycznej dominacji, nie oznacza, że na świecie nie pojawiło sporo nowych wariactw. Takich jak skrajny izolacjonizm, szalejące narodowe antagonizmy, infantylne fascynacje Putinem czy ucieczka w skrajny etatyzm. Mówienie jednak, że pójdziemy drogą środka, jest intelektualnie jałowe i na dłuższą metę groźne.
Nie, żebyśmy sugerowali mechaniczne kopiowanie Wielkiej Brytanii, jednak jasne zdefiniowanie własnych wartości i wynikających z tego postaw politycznych uważamy za krytyczne w czasach tak dynamicznych przemian. Z czego wynikać ma nasza wielkość. Odsyłając tu do doskonałego dokumentu premier Teresy May, czy nawet orędzia prezydenta Trumpa, rozumiem kłopot przed jakim stanął nasz minister spraw zagranicznych. Faktycznie, wnosząc z wystąpień polskich przywódców, trudno dojść na jakie wartości stawiamy. Czy chcemy wzmacniać konkurencyjność i wartości rynkowe o jakich mówi wicepremier Morawiecki, czy wręcz przeciwnie zacieśniać kontrolę państwa i wzmacniać etatyzm, o czym mówił prezes Kaczyński. Jednym słowem czy podmiotowość o której tak pięknie mówił minister Waszczykowski ma wynikać z bogactwa narodu, z którym świat będzie musiał się liczyć, czy z silnego rządu, którego nikt nie będzie mógł obejść w kontaktach z narodem. Na pozór jedno słowo, ale efekt skrajnie różny.