Wojciech Kałuża jak Renata Beger

Doceniasz tę treść?

Przypadek radnego Wojciecha Kałuży, za sprawą którego rządy w śląskim sejmiku trafiły w ręce PiS, wymaga zastanowienia. Przyznaję, że początkowo sam podszedłem do niego zbyt lekko, zwracając uwagę głównie na niezwykle agresywne wypowiedzi przedstawicieli opozycji. Spowodowane zresztą, jak sądzę, przerażającą perspektywą utraty wielu stanowisk, a może i wyciągnięcia na jaw wielu przekrętów, dokonywanych podczas lat sprawowania władzy w województwie śląskim.

 

Nad reakcją nierzadko po prostu chamską nie można przechodzić do porządku dziennego i stwierdzam wyraźnie: nic jej nie usprawiedliwia. Nie zmienia to faktu, że przejście radnego Kałuży do obozu PiS jest jednak bezprecedensowe. Po pierwsze dlatego, że nastąpiło bezpośrednio po wyborach. Po drugie dlatego, że radny Kałuża przeskoczył nie do obozu sąsiedniego, ale w warunkach bardzo ostrego konfliktu politycznego przeniósł się wprost do wrogów politycznych. Po trzecie, jego wolta sprawiła, że zwycięzcy nagle stali się pokonanymi.

Oczywiście natychmiast odezwały się głosy o zdradzie – ale to nic nowego. Tak zawsze bywało, gdy ktoś opuszczał dotychczasowe ugrupowanie. Nie są też niczym nowym oskarżenia o „polityczną korupcję”. Młodsi czytelnicy mogą nie pamiętać, ale to pojęcie po raz pierwszy pojawiło się w dużym obiegu, gdy w 2006 roku TVN przygotował prowokację w hotelu poselskim z udziałem Renaty Beger, posłanki „Samoobrony” (autorki kultowej frazy „mieć kurwiki w oczach” oraz „Kofana Anana” zamiast Kofiego Annana, ówczesnego sekretarza generalnego ONZ). W trudnej wówczas dla PiS sytuacji, gdy od liczebności partii rządzącej mogło zależeć trwanie rządu, zaufany człowiek Jarosława Kaczyńskiego, Adam Lipiński, wtedy szef jego gabinetu politycznego jako premiera, zaproponował Beger w zamian za przejście do PiS posadę w Ministerstwie Rolnictwa. Rozmowę obojga polityków nagrały ukryte kamery i mikrofony. Zapanowało pełne hipokryzji oburzenie, bo przecież dla każdego zaangażowanego w politykę musiało być jasne, że to normalna polityczna kuchnia i że członków politycznej konkurencji łowi się na stanowiska czy apanaże. Tyle że nie każdego nagrywali z ukrycia Morozowski z Sekielskim, autorzy programu „Teraz my”, który akcję zorganizował.

Choć bywają też inne sytuacje. Na przykład Przemysław Wipler nie opuścił PiS dla korzyści w innej partii, ale dlatego, że coraz trudniej było mu realizować własne wolnorynkowe pomysły i ambicje w dryfującym ku socjalizmowi ugrupowaniu. Zwolennicy PiS grzmieli wtedy, że Wipler powinien zwrócić mandat. Ja zaś argumentowałem, że to absurdalne żądanie. Przypominałem, że zgodnie z polskim prawem mandat poselski i senatorski nie jest wiążący, a członek parlamentu ma dbać o dobro Rzeczpospolitej, a nie tej czy innej partii. Jeśli uważa, że w ramach danego ugrupowania nie może tego czynić, ma pełne prawo je zmienić. Skoro zaś, mimo systemu proporcjonalnego, wyborcy oddają głos jednak na konkretnego kandydata, a nie tylko na numer listy, to trzeba założyć, że głosowali na Wiplera z jego poglądami i zależy im, żeby w Sejmie był właśnie Wipler, a nie koniecznie ktoś z PiS.

Te wyjaśnienia nie obejmują oczywiście przypadku śląskiego radnego, ten bowiem nawet nie podjął próby ideowego uzasadnienia swojej wolty. Zresztą może i słusznie, bo wszyscy uznaliby to za kpinę.

Są to, rzecz jasna, założenia stanu idealnego. Wiadomo, że w polskich warunkach (i nie tylko polskich) polityka jest nierzadko po prostu sposobem na życie, zdobycie wpływów, pieniędzy, ustawienie się na przyszłość i że to bywa główną motywacją przy zmianie barw. Wiadomo też, że ogromna część wyborców nie zwraca uwagi na nazwiska – głosują po prostu na pierwszego kandydata na liście danej partii. To wszystko nie zmienia jednak mojego podejścia, liczy się bowiem to, co zapisane w prawie, a wyborców, głosujących wyłącznie na szyld partyjny, nie sposób oddzielić od tych, głosujących na konkretne nazwisko. Owszem, być może należy pomyśleć o zmianie prawa, lecz póki jest, jak jest, posłowie mają prawo zmieniać barwy partyjne.

Czy wyborcy z kolei nie mogą tego uznać za oszustwo? Ależ oczywiście, że mogą. I mogą odpowiednio zagłosować w kolejnych wyborach. Można by też wyobrazić sobie instytucję referendum o odwołanie posła, jeśli w trakcie kadencji (lub przynajmniej w ciągu pierwszego jej roku) zmieni przynależność klubową. To wymagałoby oczywiście zmiany konstytucji.

Czy to wszystko można odnieść do przypadku radnego Kałuży? Tak, bo choć skala jest mniejsza i lokalna, to jednak przypadek co do zasady podobny. Zgoda, że wyjątkowo drastyczny. Można zatem radnego potępić, można uznać, że swoich wyborców oszukał – choć z drugiej strony można by spytać samych wyborców, czy mieli świadomość, na kogo głosują. Czy znali kandydata? Czy wiedzieli, jaki ma charakter? Zdecydowana większość zapewne nie. Ale skoro nie, to pretensję powinni mieć głównie do siebie. Jeśli wybrali człowieka o słabym charakterze, podatnego na pokusy władzy, którego polityczny przeciwnik umiejętnie rozegrał, a krzyżyk stawiali tylko dlatego, że występował pod szyldem Nowoczesnej – to mają, na co zasłużyli.

Przewiduję, że radny Kałuża nie ma przed sobą długiej kariery. Piętno gwałtownej zmiany barw będzie na nim odciśnięte już zawsze i nigdy nie zyska pełnego zaufania obozu, do którego przeszedł. W normalnych warunkach – czyli nie w okolicznościach skrajnej polaryzacji – ta sytuacja mogłaby być impulsem do przyjęcia rozwiązania, pozwalającego wyborcom odwoływać radnych w drodze referendum, tak jak można odwołać prezydenta czy burmistrza. Tu nie byłaby potrzebna nawet zmiana konstytucji, wystarczyłaby zmiana Ustawy o samorządzie terytorialnym. Ale tego bym się raczej nie spodziewał, ponieważ politycy ograniczaliby sobie wówczas możliwość, z której mają nadzieję móc korzystać.

Niezależnie zatem od tego, jak może nas irytować lub oburzać casus radnego Kałuży, musimy uznać, że tak po prostu skonstruowany jest system. Być może warto byłoby w niego wmontować jakieś bezpieczniki, przynajmniej na poziomie lokalnym (bo jednak kwestia odejścia od niewiążącego mandatu posła czy senatora na rzecz mandatu wiążącego to rzecz do bardzo poważnego rozważenia i decyzja ustrojowa), ale raczej bym tego nie oczekiwał.

Inne wpisy tego autora

Dlaczego Ukraińcy mają chęć walczyć

Trudno analizować to, co dzieje na ukraińskich frontach, lecz jedno wydaje się pewne niezależnie od ostatecznego rezultatu: Władimir Putin się przeliczył. Nie doszacował zarówno zdolności

Justin Trudeau podziwia Chiny

Gdyby mnie ktoś dzisiaj zapytał, czy Kanada jest wciąż demokratycznym krajem, miałbym problem z odpowiedzią. Owszem, także dlatego, że nie jest dziś łatwo zbudować sensowną