Wojna Rosji z Ukrainą, wrzenie w Sudanie, napięcia wokół Tajwanu, agresywna Korea Północna, pierwsze oznaki społecznego buntu na Bałkanach. Świat staje się coraz bardziej niestabilny. Wszyscy to wiedzą?

Zdaje się, że nie. Przecierałem oczy ze zdumienia, gdy przeczytałem, że niemal 1,5 tys. ekspertów biorących udział w 19. edycji „Raportu o Globalnych Ryzykach”, opublikowanego przez Światowe Forum Ekonomiczne w Davos, wśród najpoważniejszych zagrożeń mogących się zmaterializować w ciągu najbliższych dwóch lat, międzynarodowe konflikty zbrojne wymienia dopiero na piątym miejscu. W ich opinii z wojnami „wygrywa” dezinformacja czy ekstremalne zdarzenia pogodowe. Co ciekawe, a przy okazji wskazujące na niespójność w tym prognozowaniu, w perspektywie dekady eksperci plasują konflikty zbrojne jeszcze dalej, bo na 15. miejscu, poniżej ryzyk związanych m.in. z rozwojem sztucznej inteligencji (AI).

Czy jednak naprawdę wybuch wojny atomowej miałby mniej destrukcyjne skutki niż huragan albo fejki o prezydencie Bidenie? Nie jestem co do tego przekonany. Trudno jednak podejrzewać ekspertów o to, że na serio ignorują ryzyko wojny, także tej światowej. Za bagatelizowaniem go w rankingach musi stać coś więcej.

Niech na całym świecie wojna…

Od inwazji Rosji na Ukrainę minęły już niemal dwa lata. Polacy w zdecydowanej większości wciąż uważają, że ta wojna zagraża także bezpieczeństwu naszego kraju. Według CBOS w lipcu 2023 r. sądziło tak 73 proc. z nas. Czy jednak ta świadomość wywołuje w nas dziś te same emocje, co 24 lutego 2022 r., gdy byliśmy skłonni bez względu na koszty pomagać ukraińskim uchodźcom, ukraińskiej armii wysyłać sprzęt wojskowy, a ukraińskim politykom oferować bezwarunkowe poparcie na arenie międzynarodowej? Raczej nie.

Nie wskazują też na to tematy naszej debaty politycznej ostatnich miesięcy. Koncentrowaliśmy się na kwestiach w gruncie rzeczy trywialnych, jak władztwo nad TVP, albo fundamentalnych, ale zupełnie wewnętrznych – jak praworządność. Już nie biegamy tak często, jak dwa lata temu na zajęcia na strzelnicy ani też nie myślimy o emigracji do bezpieczniejszych zakątków świata. Mimo że wiemy już – bo wylano na ten temat morze atramentu – że w Polsce nie ma wystarczającej liczby schronów, nie wywieramy społecznej presji na władzach, by je budowały. Emocje związane z Ukrainą po prostu opadły.

Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna? Może, ale zjawisko normalizacji trwałego zagrożenia, póki nie dotyka nas ono bezpośrednio, dotyczy także innych nacji. W tym Ukraińców. Gdy Rosjanie wzmagają ataki na obiekty cywilne i gdy coraz częściej ich rakiety przenikają przez sito ukraińskiej obrony, nie ruszają do masowej ucieczki za granicę, jak to było przez pierwszy rok wojny. Rakieta trafiła w dom sąsiada? To straszne, ale ja muszę tu jakoś żyć. Zawyły syreny? Znowu? Przecież jestem w drodze do kawiarni. Wojna wciąż zaburza plany i utrudnia życie, ale to już nie ten sam poziom dyskomfortu co kiedyś.

A mieszkańcy Izraela? Oni też normalizowali trwałe poczucie egzystencjalnego zagrożenia ze strony Hamasu, sprowadzając je do błahostki. Gdy systemy Żelaznej Kopuły strącały pociski wystrzelone ze Strefy Gazy, mieszkańcy Jerozolimy nagrywali filmy na YT. Ot, wojenne fajerwerki. Owszem, jedna z pierwszych rzeczy, o których słyszy się od przewodników wycieczek w Izraelu, to czas, jaki mamy na znalezienie najbliższej kryjówki w wypadku ataku rakietowego, np. 90 sekund, ale podają oni tę informację znudzonym głosem. To na turystach robi ona wrażenie, a oni przywykli. To znaczy było tak do 7 października, gdy okazało się, że nie wszystkie alarmy są fałszywe i nie wszystko, co spada z nieba, to manna.

Chiny tak regularnie przeprowadzają manewry w pobliżu Tajwanu, że każde kolejne są traktowane na wyspie z coraz mniejszą atencją. Korea Północna, nawet jeśli regularnie wystrzeliwuje pociski w stronę Południowej, dorobiła się opinii państwa niepoważnego z dyktatorem przypominającym małego pieska, którego łatwo można strącić z nogawki, jeśliby się jej uczepił. Ale przecież któreś z kolejnych manewrów Chin mogą być początkiem prawdziwej inwazji, a któraś północnokoreańska rakieta może się okazać przekroczeniem czerwonej linii, prowadząc do pełnoskalowej wojny.

Wróćmy do ekspertów z Davos. Bagatelizowanie przez nich ryzyka wojny może być taktyczne (wojny są z nami od zawsze, a ważne są nowe problemy), ale prawdopodobnie jest po prostu bezwiedne. Zachowują się tak, jak wszyscy: normalizują zagrożenie do poziomu, przy którym można funkcjonować. Jak jednak wyjaśnić tę ludzką tendencję do przyzwyczajania się do sytuacji nieprzyjemnych, pełnych napięcia, bolesnych?

Nawykli do najgorszego

Niektórzy powiedzieliby, że przyswajanie nienormalnego jest elementem natury ludzkiej – i na tym poprzestali. Ot, tacy jesteśmy. Ale ta odpowiedź nie wydaje się wystarczająca, bo dlaczego tacy jesteśmy? Jeśli dlatego, że zostaliśmy stworzeni przez Boga, to natura ludzka jest niezmienna i nic z tym nie możemy zrobić. Jeśli zaś dopuszczamy, że oprócz cech niezmiennych, np. zdolności do świadomego działania, natura ludzka to pewne cechy nabyte, otwieramy nowe spojrzenie na problem. Bo skoro nasza natura to częściowo wynik oddziaływania na nas świata fizycznego, można zapytać, na ile możemy nad tym oddziaływaniem mieć kontrolę.

Słowem, alternatywna odpowiedź na pytanie o naturę ludzką kieruje nas w stronę nauki, a ta dostarcza odpowiedzi, która pomaga zrozumieć znacznie więcej. Ta „podróż do wiedzy” zaczyna się od pojęcia adaptacji hedonicznej (hedonic adaptation), której dostarczyli psychologowie, neurobiolodzy, genetycy, antropolodzy i ekonomiści. Samo pojęcie ukuli w 1971 r. Philip Brickman i Donald T. Campbell. Odnosi się ono do obserwacji, że po silnie nacechowanych emocjonalnie zdarzeniach – pozytywnych lub negatywnych – szczęście odczuwane przez ludzi szybko powraca do poziomu wyjściowego. Ten domyślny poziom szczęścia, zdaniem wielu naukowców, jest w dużej mierze (nawet w 50 proc.) genetycznie określony i odporny na zmiany.

Badania wskazują, że szybko powraca do niego samopoczucie nawet tych ludzi, którzy zostali skazani na więzienie, jeńców wojennych, ludzi cierpiących na choroby zagrażające życiu czy schorzenia chroniczne. „Panuje zgoda, że adaptacja hedoniczna ma funkcję adaptacyjną” – pisze cokolwiek niezgrabnie Sonja Lyubomirsky, psycholożka z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Riverside, w tekście „Hedonic Adaptation to Positive and Negative Experiences”. Co to znaczy? Że pomaga nam przetrwać, przejść selekcję naturalną. „Gdyby reakcje emocjonalne ludzi nie słabły z czasem, nie byliby oni w stanie odróżnić bardziej znaczących bodźców (nowych wydarzeń, które dostarczają nowych informacji) od mniej znaczących bodźców (przeszłych wydarzeń), (…) w świecie bez adaptacji hedonicznej ludzie byliby przytłoczeni swoimi emocjami i utraciliby istotną zdolność do dostosowywania się do zmian” – pisze psycholożka. A Ricardo Perez-Truglia, ekonomista z Uniwersytetu Harvarda, tłumaczy to obrazowo w pracy „On the causes and consequences of hedonic adaptation”: „Gdybyśmy doświadczali wrażeń dziesięciokrotnie bardziej intensywnych niż orgazm w odpowiedzi na zwykłe bodźce, np. jedzenie jagód, nie bylibyśmy w stanie odpowiednio się skupić na niczym”.

Weźmy tych, którzy przeżyli wypadek samolotu Fuerza Aérea Uruguaya 571 w Andach w 1972 r. Przetrwali 72 dni w wyjątkowo niesprzyjających warunkach (niedotlenienie, temperatury spadające do -30 st. C), wykazując się niesamowitą zaradnością. Gdyby ich organizmy i psychika reagowały z nieustannie wysoką intensywnością na wszystkie negatywne bodźce, nie udałoby im się to. Niektóre sygnały musiały zostać przytłumione, by mogli podejmować decyzje i działać, jednak nie mogły zostać stłumione całkowicie, bo to z kolei skutkowałoby szybką śmiercią (ludzie cierpiący np. na analgezję wrodzoną, niewrażliwość na ból, rzadko dożywają „40”). Ale w ekstremalnych warunkach, w których znaleźli się rozbitkowie, pełna adaptacja hedoniczna (powrót do punktu domyślnego) i tak nie była możliwa.

Co ciekawe, istnieją też „zwykłe” zdarzenia, po których nie zachodzi ona w pełni, np.: rozwód, owdowienie czy zwolnienie z pracy. Jednocześnie pełna adaptacja hedoniczna nie wyklucza chęci powrotu do stanu ex ante, nawet jeśli ten powrót miałby wysoką cenę. W jednym z badań pacjenci z niewydolnością nerek deklarowali skłonność do poświęcenia aż połowy z pozostających im lat życia, jeśli w zamian ich nerki znów normalnie by działały. Ta chęć wynika po części z ignorowania hedonicznej adaptacji do pozytywnego wydarzenia – chorym na nerki wydaje się, że zysk z ozdrowienia trwale polepszyłby ich samopoczucie i jakość życia.

Adaptacja hedoniczna wynika też z bardziej podstawowej kwestii: konieczności zarządzania energią. Mózg stanowi ok. 2 proc. masy ciała dorosłego człowieka, ale pochłania ok. 20 proc. całej zużywanej przez organizm energii. Nie da się go wyłączyć ani zrestartować jak peceta, gdy zacznie szwankować. Żeby działał dobrze, przebiegające w nim procesy – przetwarzanie doznań od ich zebrania po podjęcie decyzji – muszą być nieustannie ekonomizowane. Nie można poświęcać na każdy z nich tej samej ilości energii. Gdyby tak się działo, mózg przegrzałby się w dosłownym sensie: reakcje chemiczne towarzyszące uwalnianiu neuroprzekaźników produkowałyby zbyt dużo energii cieplnej, paraliżując jego funkcje. Manipulując dystrybucją energii między doznaniami, natura, jak ujmuje to Perez-Truglia, realizuje swoisty kontrakt hedonistyczny.