WOKE – kultura przesady i cynicznych ofiar

Doceniasz tę treść?

Czy woke dotarł już do Polski? Amerykańskie czy angielskie przykłady znamy doskonale. To prześladowanie J.K. Rowling za sprzeciw wobec pojęcia „osoba menstruująca”. To tropienie wszędzie „kultury gwałtu”, ale niedostrzeganie jej w pornografii. To ustrajanie w tęczę każdego skrawka użytkowej przestrzeni, gdyż bez tego zostanie się nazwanym „homofobem”, czy celebrowanie mnóstwa nowych świąt, dotyczących niezliczonych mniejszości seksualnych, każdej mającej swoją flagę, w ramach „polityki inkluzywności”.

 

Zjawisko zwane „woke” zostało dość dobrze opisane i zdefiniowane. Ma też dużo nazw: sprawiedliwość społeczna, cancel culture, kultura płatków śniegu, kultura krzywdy. Określenia odnoszą się do różnych stron tego fenomenu. Woke to „przebudzeni”, dostrzegający we wszystkim systemowy ucisk i nieobojętni na niego. Sprawiedliwość społeczna to ich działania mające na celu obalenie istniejącego zła. Jak do tego doprowadzić, skoro jest ono wszędzie, w każdej interakcji społecznej? Nie da się. Pozostaje ruch niekończącej się demaskacji, a także zmiany dyskursu, polegające na odwracaniu istniejących hierarchii i wyposażaniu dotychczasowych ofiar w nowy język. Określa się to jako działania „krytyczne”, choć klasyczna definicja tego pojęcia oznaczała dążenie do zwiększania szans ludzi z uciskanych grup oraz przekształcania społecznej infrastruktury w kierunku równości, tu zaś mamy do czynienia nie tyle z tak rozumianą krytyką, co z intelektualną ekwilibrystyką, pozwalającą czuć się dobrze, gdy nic realnego się nie robi i gdy samemu zajmuje się wygodną pozycję teoretyka. Stąd Helen Pluckrose i James Lindsay ukuli termin „cyniczne teorie” (będący też tytułem ich książki) na określenie mieszaniny filozofii dekonstrukcji z hasłami różnych odmian aktywizmu, wypatroszonymi z treści emancypacyjnej.

Warto zwrócić uwagę także na inne określenie tego zjawiska. Kultura krzywdy – jaka znalazła się w tytule książki The Rise of Victimhood Culture Bradleya Campbella i Jasona Manninga – jest odwróceniem klasycznych „kultur honoru”, w których bycie ofiarą wiązało się ze wstydem. Dziś powodem do wstydu ma być „przywilej”. Tropienie go to zadanie na całe życie, w ogóle niezwiązane z realnymi projektami reform. Zwalczony ma być nie tylko „męski przywilej” i „biały przywilej”, ale też cała tęcza innych przywilejów: bycia hetero i „cis” (co znaczy „nie trans”), pełnosprawności oraz szczupłości. Na tej precyzyjnie rozrysowanej mapie nie znajdzie się kwestii dotyczących ekonomii czy warunków życia; chodzi wyłącznie o tożsamości. Im mniej są one normatywne, tym lepsze. Uderza przy tym sztywność kategorialna tego pomieszania ideologii z wiarą. Nie da się pozbyć przywileju; przykładowo, wszyscy biali przeciwnicy rasizmu ponoszą za niego dożywotnią winę, podobnie jak egalitarni mężczyźni za patriarchat. Kobiety są jego ofiarami, ale posiadają przywilej heteroseksualności. Jeśli są lesbijkami, wciąż mają przewagę, będąc „cis”. Co więcej, pozycji uciskanej nie da się pozbyć tak samo, jak pozycji opresora. Ktoś otyły, kto chce schudnąć, cierpi na „uwewnętrznioną fatfobię”, czyli uprzedzenie do osób grubych. Niepełnosprawny korzystający z medycyny, by polepszyć swój stan zdrowia, wykazuje „ableizm”, czyli traktowanie pełnosprawności jako normy. Geje mają nieustannie celebrować swoją orientację, inaczej będą wykazywać uwewnętrznioną homofobię. Osobom trans należy się całkowita zmiana języka, jakim mówimy o płci. To stąd wzięły się potworki w rodzaju „osób z macicami” i „karmienia klatką piersiową”.

 

O co chodzi w cancel culture?

Realizacja postulatów sprawiedliwości społecznej budzi śmiech. Nie sposób nie pomyśleć o nich „nonsens”. Co należy w związku z tym zrobić? Trzeba wykluczyć ze sfery publicznej osoby, które posługują się innym, bardziej racjonalistycznym dyskursem. W cancel culture, czyli kulturze anulowania, nie chodzi więc, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, o eliminowanie z dyskursu jawnych obrońców i beneficjentów ucisku. Są oni z jednej strony nie do ruszenia, a z drugiej – nudni jako przeciwnicy. Nie da im się zarzucić maskowania przywileju, skoro bronią go zupełnie jawnie. „Anulowanie” dotyczy więc ludzi z własnych szeregów, którzy okazali się nie dość radykalni w tropieniu wszędzie ucisku. Dlatego wśród osób wyganianych ze sfery publicznej większość stanowią postępowcy: feministki, antyrasiści, obrońcy praw gejów i lesbijek, przedstawiciele liberalizmu i lewicy. Potępiana zbrodnia jest ukryta, zawiera się w niewłaściwie użytym słowie czy nawet lajku. Świadczy o niej brak zachwytu nad brawurowymi odwróceniami pojęć. Niemile widziane jest też zbytnie zbratanie z rzeczywistością, skupienie na jej aspektach materialnych.

Pozostają „płatki śniegu”. Co to znaczy? Określenie dotyczy wychowania. Przewrażliwieni, pełni pretensji młodzi ludzie nauczyli się, że w kulturze krzywdy najlepszym argumentem jest zawsze uraza. Pokazuje to najlepszy dowcip, jaki na ten temat stworzono. Trzymający za plecami ciastko ojciec pyta synka „Jakie jest magiczne słowo, które pozwoli ci dostać wszystko, na co masz ochotę?”. Dziecko odpowiada „I’m offended!” (jestem urażony!). Tu pojawia się kolejna niespodzianka. Wszak rozpieszczone dzieci na pewno nie pochodzą z grup klasowo wykluczonych! Rodziców pokolenia płatków śniegu określa się często jako „helikopterowych”, czyli spełniających zachcianki, ale nieumiejących dać trwałego poczucia bezpieczeństwa. Tacy rodzice najczęściej zdarzają się w liberalnej klasie średniej, której nie doskwiera brak zasobów, a tylko brak odpowiedzialnej uwagi, jaką mogą poświęcić dzieciom. W ten sposób pojęcie natury pedagogicznej obnaża klasową tajemnicę wojowników sprawiedliwości społecznej.

Płatki śniegu to bowiem nie tyle ludzie uciskani, tylko ludzie, którzy czują się uciskani. To oni apelują o bezpieczne przestrzenie (safe spaces) i wzniecają trigger warnings (ostrzeżenia o zagrożeniu urazą). Ktoś, kto wychował się w biednej dzielnicy, zamieszkałej przez mniejszość etniczną, ma zwykle dość realnych problemów, by przejmować się tym, że ktoś inny interpretuje historię nie przez te doświadczenia, co trzeba, używa niewłaściwych słów na określenie płynności płciowej czy umieszcza w swojej przestrzeni symbole, które mogą kojarzyć się fallicznie. Natomiast osoba przyzwyczajona do szantażowania swoim stanem psychicznym będzie to robiła często i gorliwie, gdyż tak się nauczyła w dzieciństwie. Do jej stanu urazy odnosi się określenie „mikroagresja”. Oznacza ono taki rodzaj zachowania, w wyniku którego ktoś może poczuć się źle. Ale nie z powodu fizycznej agresji ani nawet obelżywych słów, tylko raczej lekceważenia czy obawy, wyrażających się, jak sam termin wskazuje, w skali mikro. Innymi słowy, wartością niezwykle pożądaną w kulturze krzywdy i pozwalającą zająć w niej wysoką pozycję jest przewrażliwienie.

Czy woke dotarł do Polski?

Tyle wstępu do analizy, mającej odpowiedzieć na pytanie, czy woke dotarł do Polski? Amerykańskie czy angielskie przykłady znamy doskonale. To prześladowanie J.K.Rowling za sprzeciw wobec pojęcia „osoba menstruująca”. To nagonka na lesbijkę, Martinę Navratilovą, za niechęć do osób płci męskiej w kobiecym sporcie. To ataki na żydowskiego profesora, Breta Weinsteina, który przyszedł do pracy w „dzień bez białych” i czarnego komika, Dave’a Chapelle’a, który powiedział, że „wszystkich nas urodziły kobiety”. To promocje sportowej odzieży na osobach z niebezpieczną nadwagą. To tropienie wszędzie „kultury gwałtu”, ale niedostrzeganie jej w pornografii. To ustrajanie w tęczę każdego skrawka użytkowej przestrzeni, gdyż bez tego zostanie się nazwanym „homofobem”, czy celebrowanie mnóstwa nowych świąt, dotyczących niezliczonych mniejszości seksualnych, każdej mającej swoją flagę, w ramach „polityki inkluzywności”.

Brzmi egzotycznie? Nie powinno. Cancel culture nie tylko kwitnie w Polsce, ale rozwija się w kilku kierunkach naraz. Kwestie rasy ze względu na jednolitość etniczną społeczeństwa polskiego nie wybrzmiewają tu tak głośno, jak w społeczeństwach z pokaźnymi mniejszościami. Wprawdzie znajduje się u nas dużo emigrantów ekonomicznych i uciekinierów z Ukrainy, ale nieznajomość ich języków czy obyczajów nie uchodzi wśród wzmożonych (to moje tłumaczenie pojęcia „woke”) za mikroagresję. Obszarem, w którym przybrało to rozmiary porównywalne do krajów anglojęzycznych, jest natomiast płeć. Zacznijmy więc od początku, czyli od zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej, protestów Strajku Kobiet oraz uwięzienia Margot.

Strajkt Kobiet w Warszawie, 2020 r., zdjęcie: Forbes.pl

 

Kobiety to teraz „osoby z macicami”

Podczas gdy Strajk Kobiet urządzał wysokofrekwencyjne protesty, transaktywistka Nina Kuta stworzyła manifest, który głosił, że „feminizm będzie transinkluzywny albo martwy”. Innymi słowy, język walki o prawo do przerywania ciąży powinien uwzględniać osoby trans. Jako że część z nich – czyli trans kobiety – nie mogłaby zajść w ciążę, okazało się, że słowo „kobieta” ma dotyczyć właśnie ich, zaś osoby o kobiecej fizjologii powinny być odtąd nazywane „osobami z macicami”. Organizacje kobiece, finansowane przez fundacje, mające woke na swoich sztandarach, natychmiast zmieniły język. Aborcyjny Dream Team zaczął walczyć o „prawo do aborcji dla osób potrzebujących aborcji”, a Federacja do Spraw Kobiet i Planowania Rodziny (sic!) zaczęła bronić praw reprodukcyjnych „osób pacjenckich”. Propozycja ustawy liberalizującej obecne prawo aborcyjne nie zawierała ani jednego słowa „kobieta”, zamiast niego straszyły „osoby w ciąży”.

Po słowach Kuty – a może już wcześniej, wszak do kalkowania dyskursu nie potrzeba sygnału – zaczęło roić się na lewicowych forach od języka nienawiści, dotyczącego tak zwanych „terfów”. Są to „radykalne feministki wykluczające osoby trans” (trans exlusionary radical feminists). Termin ten nie ma głębszego sensu. Radykalny feminizm to dość niszowy odłam feminizmu, a określane tak kobiety „wykluczają” osoby trans jedynie w ten sposób, że definiują kobiety zgodnie ze słownikowym znaczeniem, czyli jako ludzi płci żeńskiej. „Terfy” miały lądować w „dołach z wapnem” i być „je*ane maczetami”, a fekalne metafory lały się, nomen omen, strumieniami. Najbardziej skupiono się na kryminolożce z Uniwersytetu Jagiellońskiego, dr Magdalenie Grzyb, która w felietonie dla „Kultury Liberalnej” wypowiedziała się przeciw osadzaniu osób płci męskiej – jak Margot – w żeńskich więzieniach. Argumentowała to ochroną bezpieczeństwa osadzonych kobiet i powoływała się na przykład brytyjskich więzień, w których mężczyźni, deklarujący się jako trans, dokonują przestępstw wobec kobiet. Magdalenie Grzyb poświęcono odwiedzany przez setki osób hate page, gdzie – będąc w ciąży – otrzymywała niezliczone groźby śmierci. Następnie usiłowano odwołać jej wykład, dotyczący kobietobójstwa, a więc zupełnie nie kwestii trans. Na szczęście wykład się odbył, a sprawy jej hejterów znajdują się w sądzie.

Ja sama „podpadłam” po tym, jak napisałam artykuł do „Gazety Wyborczej”. Nosił tytuł A co, gdy „osoba z macicą” woli być kobietą. Broniłam w nim kobiet przed uwłaczającymi określeniami, ale przede wszystkim skupiłam się na mechanizmach agresji. Nie mogąc dosięgnąć prawdziwych przeciwników, atakuje się nie dość czołobitnych sojuszników, tracąc ich. Wcześniej na łamach „Wysokich Obcasów” ukazały się dwa wywiady Krystyny Romanowskiej. Pierwszy z Kayą Szulczewską, która głosi ciałopozytywność, czyli akceptację dla kobiecego ciała z jego fałdkami, włosami i okresem. Zaatakowano ją, że „wyklucza” osoby trans, pisząc tylko o kobietach. Po wywiadzie hejt się jeszcze nasilił. Drugi wywiad był z Urszulą Kuczyńską, wówczas członkinią partii Razem. Stwierdziła ona, że kobiety już za długo przesuwały się na „ławce obywatelskiej”, ustępując innym grupom, by teraz dostosować się do postulatów zmiany języka na taki, który je wymazuje. Kuczyńska już przed wywiadem spotkała się z internetowym linczem, który potem tylko się wzmógł. Partia nie tylko nie stanęła w jej obronie, ale dała prześladowcom platformę i usunęła działaczkę najpierw z zajmowanego stanowiska, a potem ze swoich szeregów.

Jeszcze zanim to się stało, powstał kuriozalny List lobby LGBT, domagający się usunięcia naszych publikacji z „Gazety Wyborczej” i „Wysokich Obcasów”. Znajdowało się w nim rzecz jasna określenie „terf”, a także liczne sugestie, że w wyniku zamieszczania takich treści ktoś niechybnie popełni samobójstwo. Podpisał się pod nim zwolennik wegańskiej diety u kotów Jaś Kapela, a także, obecnie słynniejsza, Maja Staśko. Znana jest ona z wytrwałego tropienia wszechobecnej „kultury gwałtu”, którą zwalcza za pomocą swoich roznegliżowanych zdjęć. Podobnie krytykuje „fatfobię” – wrzucając fotki swojego szczupłego ciała. Są to strategie zapożyczone z zachodniej kultury woke, wraz z hasłem „sex work is work”. Staśko bowiem uważa prostytucję i grę w filmach porno za pracę jak każda inna, a nawet lepszą, bo emancypującą. Można się zastanawiać, jak to godzi z dopatrywaniem się wszędzie gwałtu? Jest on wszędzie, ale nie ma go na planie brutalnego porno, gdzie się go odgrywa? W afirmacji sprzedawania seksu wtórują jej „feministyczne” organizacje Dziewuchy Dziewuchom i Aborcyjny Dream Team.

Robi to też największa w Polsce organizacja pozarządowa na rzecz osób LGBT, Grupa Stonewall. Prowadzi ona podcasty dla młodzieży, w których promuje coś, co nazywa „edukacją seksualną”. Do pochwalanych praktyk należy nie tylko „praca seksualna”, ale także nieograniczona liczba partnerów czy parafilie, przedstawiane jako zbawienie od „normatywności”. Stonewall zapoznaje z bogactwem orientacji seksualnych, jak demiseksualność (uprawianie seksu czasem z miłości, a czasem z pożądania) lub aseksualność (niepożądanie nikogo). Z tą drugą może wiązać się orientacja romantyczna, czyli skłonność do tworzenia związków, np. aseksualna homoromantyczność. Stonewall zapoznaje nas też z pełną paletą tożsamości, takich jak genderfluid (zmiennopłciowość) lub agender (bez płci). W rozmowach, co dla pedagoga przerażające, uczestniczą psycholodzy, którzy afirmują to abrakadabra.

 

Psychologia i socjologia vs. woke

Niestety, psychologia, podobnie zresztą jak socjologia, nie stawia dostatecznego oporu kulturze woke, choć obie dziedziny mają do tego świetne narzędzia badawcze. Kolejny jej przykład pochodzi z Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Działające tam Centrum Badań nad Uprzedzeniami we współpracy ze stowarzyszeniami Kampania Przeciw Homofobii i Lambda Warszawa stworzyło dokument zatytułowany „Sytuacja społeczna osób LGBTA w Polsce: raport za lata 2019–2020”. Mimo że sporządzony na duże próbie (prawie 23 000 osób) raport ten zawiera chyba wszystkie błędy metodologiczne, jakie można popełnić przy badaniach ilościowych. Zacznijmy od doboru próby. Jako że populację osób LGBTA trudno badać metodą losową, wybrano inny sposób rozsyłania ankiet. Ukazały się one mianowicie na wszystkich „tęczowych” stronach, a więc Kampanii Przeciw Homofobii, Lambdy Warszawa, Grupy Stonewall, Miłość nie Wyklucza, Fundacji Trans-Fuzja, stronie tranzycja.pl i tak dalej. Ważne jest to, że wszystkie te strony i organizacje mają bardzo podobny dyskurs i powołują się na siebie nawzajem.

W związku z nielosowym doborem próby demografia badanych wyglądała następująco. Mediana wieku respondentów – co oznacza, że połowa była starsza, a połowa młodsza – wyniosła 22 lata. 13,7 proc. było osobami niepełnoletnimi, co zadziwia szczególnie, zważywszy, że „A”  w tym akronimie oznacza osoby aseksualne. I faktycznie, jedna trzecia aseksualnych respondentów nie przekroczyła 18. roku życia. A że średnia wieku inicjacji seksualnej wynosi w Polsce 18 lat, deklaracje aseksualności musiały składać osoby bez żadnych doświadczeń w tym zakresie. Podobnie było z niebinarnością i biseksualnością, których w grupach najmłodszych było najwięcej, podczas gdy w starszych przeważali geje i lesbijki. Dodać należy, że grupa osób transpłciowych i niebinarnych składała się w 97,3 proc. z osób bez tranzycji prawnej, a w 86,6 proc. – bez diagnozy psychologicznej.

Tyle dobór próby. Jeszcze ciekawsze były same badania. Fachowo nazywamy to pomiarem stopnia wiktymizacji. Badacze najwyraźniej uznali, że trzeba go podkręcić do maksimum. Zapytali więc o mikroagresje, które zdefiniowali tak szeroko, że trudno byłoby ich uniknąć, nawet nie będąc LGBTA. Znalazło się wśród nich pytanie o nieprzyjazne spojrzenia, przedstawianie heteroseksualności lub „cispłciowości” jako normy (dla rozmnażania są nią niewątpliwie), seriali lub filmów bez postaci homoseksualnych, lub transpłciowych, żartów, pomyłek, i tak dalej. Nauczeni przez strony, za pomocą których ich zbierano, co odpowiadać, respondenci chętnie zgłaszali mikroagresje. Zaznało ich według badania 97,8 proc. Idźmy jednak dalej. 44 proc. respondentów stwierdziło, że ma depresję. Wprawdzie raport zaznacza, że metoda pomiaru (kwestionariusz PHQ-8) nie mierzyła jej postaci klinicznej, na końcu zostaje stwierdzone, że wśród 56,41 proc. niepełnoletnich respondentów stwierdzono ciężkie objawy klinicznej depresji. Nikogo przy tym nie ukłuło w oczy, że termin ten definiuje się jako stan wymagający hospitalizacji.

Zbadano też epizody bezdomności. Według klasycznej definicji, ujmującej ją jako chroniczny brak schronienia, zaznało ich, według własnych deklaracji, 2,5 proc. respondentów. Jednak według ulepszonej definicji, stosowanej w raporcie, było ich już 10 proc. Skąd wzięto tę liczbę? W prosty sposób. Otóż zdefiniowano jako bezdomność nawet jednodniową ucieczkę z domu przy braku własnych funduszy na jedzenie i środki higieniczne, co u osób będących na utrzymaniu rodziców stanowi normę. Jeśli do tego dodamy równie krótkie okresy bycia wyrzuconym z domu – co grozi bezdomnością, o ile przejdzie w stan chroniczny, ale nią nie jest, gdy skończy się po kilku dniach – mamy gotowy wynik. Sugeruje on, że bezdomnych osób LGBTA jest kilkadziesiąt razy więcej, niż bezdomnych w Polsce, których jest 3300. Dodać należy, że także 2,5 proc. osób LGBTA – zakładając, że jest ich około 3–5 proc. – to liczba kilka razy większa od populacji bezdomnych w Polsce.

Raport był cytowany przez wszystkie liberalne media, powołała się na niego nawet Rada Upowszechniania Nauki przy PAN. Chodziło o to, że nie można twierdzić publicznie, iż płeć jest binarna, gdyż od takich wypowiedzi kolejne osoby trans będą wpadać w kliniczną depresję i mieć myśli samobójcze. Dość powiedzieć, że i jednego, i drugiego, a także epizodów bezdomności, stwierdzono u nich znacznie więcej, niż u pozostałych liter. I to mimo że także ich odpowiedzi windowano do niewiarygodnej przesady. Weźmy przykład nastawienia do gejów i lesbijek. Eurobarometr na podstawie badań losowych stwierdza, iż poparcie dla równości osób homoseksualnych wzrosło od 2015 roku o 12 punktów procentowych, z 37 do 49 proc. Raport natomiast notuje wyraźne pogorszenie. Można się tylko domyślać, skąd wzięły się takie odpowiedzi. Pomijając tendencyjne pytania, respondenci byli karmieni tego typu treściami na adresowanych do nich stronach. Założywszy, że relacje na temat nieklinicznie badanych objawów depresji oraz myśli samobójczych odpowiadają choćby częściowo prawdzie, można zaryzykować tezę, że to te strony pogarszają ich stan psychiczny znacznie bardziej niż doznawane mikroagresje.

Kultura woke jako trumf irracjonalizmu

Na koniec zostawiłam historię o pedagogice woke. Aby sprostać dramatycznej poetyce informowania o sytuacji osób LGBT, Mariusz Szczygieł z okazji Parady Równości założył na targi książki t-shirt ze zdjęciami pięciu samobójców LGBT. Trzy z tych osób były niepełnoletnie; w gruncie rzeczy też nie wiadomo, czy należały do LGBT. Ich rodzice nie wydali zezwolenia na użycie ich wizerunków. Szósta pozycja była pusta i znajdował się tam znak zapytania. Gdy zainterweniowałam, post ze zdjęciem Szczygła w tej koszulce miał już kilka tysięcy lajków i kilkadziesiąt udostępnień. Ludzie na mnie napadali, że atakuję tak szlachetną inicjatywę. Wypowiedziało się Polskie Towarzystwo Suicydologiczne. Tak jak ja. Koszulka z wizerunkami samobójców, w dodatku na osobie cieszącej się autorytetem, grozi efektem Wertera, czyli tym, że uczyni samobójstwo atrakcyjnym (będziesz na koszulce jako szósty!). Ma ono też powód – dramatyczną sytuację osób LGBT[11]. Po tej wypowiedzi post spadł, a ja się jeszcze długo zastanawiałam nad nieodpowiedzialnymi komunikatami wzruszonych sobą dorosłych, kierowanymi do młodzieży.

Od kilku miesięcy prowadzę z Bojanem Stanisławskim podcast „Kroniki odchodzenia od rozumu”. Opisujemy w nim poczynania płatków śniegu, by nie pozostały one bez bieżącego udokumentowania. Przedstawiamy tam też wizję, którą przeciwstawiamy odejściu od rozumu. Jest nią praktyczny egalitaryzm w miejsce celebrowania wyimaginowanej krzywdy. Odwołujemy się do tradycji Oświecenia. Słynna rycina Francisco Goi przedstawia śpiącego mężczyznę, nad którym unoszą się sowy i nietoperze. Jej tytuł brzmi: Gdy rozum śpi, budzą się upiory. Kultura woke to właśnie trumf irracjonalizmu, „przebudzenie”, ale we śnie. Zamiast poprawiać, pogarsza sytuację tych, w imieniu których się wypowiada. Psuje przy tym wychowanie i sferę publiczną. Jak możemy ją zwalczać? Swobodną dyskusją, używaniem rozumu. Nawet jeśli zostaniemy z tego powodu scancelowani.

 

Ten tekst powstał m.in. dzięki wsparciu naszych Czytelników. Wesprzyj nas.

Inne wpisy tego autora