Jest kraj, w którym każde rodzinne spotkanie kończy się rozmową o tym, jak chronić zarobki przed inflacją. Nie, to nie Polska. To Argentyna. Ojczyzna Messiego notowała przez ostatnie 50 lat inflację średnio na poziomie 205 proc. rocznie (dla porównania w Polsce było to 29 proc., przy czym wynik zawyżają lata 1989-1990). W 2022 r. wyniosła ona niemal 70 proc. W odpowiedzi zamożniejsi Argentyńczycy decydują się oszczędzać w dolarach, ale trzymają je w gotówce, bo państwo utrudnia korzystanie z obcych walut zdeponowanych w bankach. Z kolei ci biedniejsi kupują cegły, z których stawiają kolejne ściany domów, licząc, że ich wartość będzie odporna na finansowe zawieruchy przyszłości. Coraz popularniejsze staje się też lokowanie pieniędzy w kryptowalutach. Ich notowania są wyjątkowo niestabilne, ale mają tę przewagę nad gotówką, że są niezależne od rządu i trudniej je ukraść (a Argentyna zajmuje drugie miejsce na świecie pod względem liczby rabunków). W razie potrzeby można też zgromadzony tak majątek wyprowadzić za granicę. Już 2,4 mln Argentyńczyków – ponad 5 proc. populacji – posiada kryptowaluty i liczba ta nieustannie rośnie. Kazus Argentyny wyjaśnia, dlaczego nie powinniśmy spisywać tej formy pieniądza na straty.

Niespełniona obietnica

Satoshi Nakamoto, twórca bitcoina, pierwszej i najpotężniejszej dotąd kryptowaluty, którego prawdziwa tożsamość pozostaje nadal zagadką, w manifeście z 2008 r. dowodził, że handel internetowy funkcjonuje dzięki instytucjom opartym na zaufaniu, ale wraz z rosnącą skalą i intensywnością obrotów model ten się wyczerpuje. Jest tak głównie ze względu na zwiększające się koszty rozstrzygania sporów transakcyjnych. „Wraz z możliwością dokonywania transakcji zwrotnych potrzeba zaufania wzrasta. Handlowcy muszą być ostrożni w relacjach z klientami, wymagając od nich zwykle więcej informacji, niż może to być konieczne. Pewien odsetek oszustw jest akceptowany jako nieunikniony. (…) Potrzebny jest elektroniczny system płatności oparty na kryptografii zamiast na zaufaniu, by umożliwić dwóm dowolnym podmiotom realizację bezpośredniej transakcji bez potrzeby pośrednictwa dodatkowego, zaufanego podmiotu” – pisał Nakamoto w swoim manifeście „Bitcoin: elektroniczny system pieniężny oparty na sieci peer-to-peer”.

Cel był więc sformułowany precyzyjnie i brzmiał bardzo serio. Podobnie jak eseje wolnościowców, którzy przekonywali, że bitcoin i inne kryptowaluty oznaczają demokratyzację finansów, uniezależnienie ich od polityków oraz ograniczenie roli, a nawet wyeliminowanie pośredników takich jak banki. Ja sam wiązałem takie nadzieje z pieniężnymi innowacjami – i poniekąd nadal wiążę. Niestety, z czasem kryptowaluty w coraz większym stopniu stawały się aktywem czysto spekulacyjnym. Niczego złego w spekulacji nie ma, ale nie prowadzi ona raczej do celu, jakim jest powstanie nowego, lepszego pieniądza.

Prawdziwy pieniądz pozwala dokonywać codziennych, najbanalniejszych transakcji kupna-sprzedaży. Żadna kryptowaluta nie ma obecnie takiej użyteczności. Nawet w Salwadorze, gdzie rok temu wprowadzono bitcoina jako środek wymiany, trudno korzystać z niego poza stolicą (mimo że rząd Salwadoru zainwestował 250 mln dol. w rozbudowę odpowiedniej infrastruktury cyfrowej). Prawdziwy pieniądz powinien nadawać się do wyceny towarów i usług. W przypadku kryptowalut jest to niemożliwe, bo ulegają dużym fluktuacjom – dziennie w skali kilkudziesięciu procent. Nie przechowują też dobrze wartości – nie możesz być pewien, że kupując krypto teraz, za rok będziesz w stanie nabyć za nie co najmniej tyle samo towaru co dziś. Owszem, ze względu na inflację podobne zastrzeżenie można wysunąć także wobec pieniądza papierowego, ale różnica w skali i nieprzewidywalności wartości jest tu olbrzymia – na niekorzyść krypto. Nawet stablecoins, czyli cyfrowe waluty zaprojektowane tak, by ich kurs miał ograniczoną zmienność (przez powiązanie np. z dolarem), nie są odporne na duży, nieoczekiwany spadek wartości. Pokazał to upadek Luny: w kilka dni jej wartość spadła z ponad 80 dol. za jednostkę do zera.

Cały rynek kryptowalut wart jest obecnie ok. 850 mld dol. Tymczasem jeszcze jesienią 2021 r. szacowano go na 2-3 bln dol. Pamiętajmy o tym, gdy ktoś – tłumacząc sens posiadania kryptowalut – wskazuje, że przed inflacją uchronili się ci, którzy zakupili wczesne bitcoiny czy ethery. Owszem, będzie to prawda w odniesieniu do osoby, która w 2010 r. na Florydzie sprzedała Laszlo Hanyeczowi, jednemu z wczesnych inwestorów w krypto, dwie pizze z sieci Papa John’s za 10 tys. bitcoinów (była to pierwsza w historii kryptowalutowa transakcja „w realu”) – jeśli trzyma je do dzisiaj, to ma na koncie równowartość ok. 170 mln dol. Ale co z tego, jeśli zdecydowana większość posiadaczy krypto kupowała je w ostatnich kilku latach? Jeśli wierzyli w długi horyzont oszczędzania, często tracili. A jeśli spekulowali, to zyskali.

Przełom, ale kiedy?

Lokalna, zależna od kontekstu użyteczność kryptowalut, jest faktem. Podobnie jak faktem jest, że nie pełnią one jeszcze funkcji pełnoprawnego pieniądza, dla którego można by porzucić dolary, euro czy złotówki. Przyczyny tego stanu rzeczy zlewają się w jedną konstatację: kryptowalutom wciąż brakuje cechy powszechności.

Masowe używanie kryptowalut utrudnia dodatkowo złożoność technologii, na której się opierają. Ekonomista Arnold Kling w podcaście EconTalk porównał obecny etap rozwoju tej innowacji ze stopniem rozwoju internetu w 1994 r.: wyłącznie komputerowe nerdy były wówczas w stanie zainstalować na pecetach odpowiednie protokoły pozwalające łączyć się z siecią WWW. Oczywiście Kling trochę przesadza. Bitcoin i inne krypto były dobrem dostępnym wyłącznie programistycznej elicie przez pierwsze kilka lat, ale dzisiaj tak już nie jest. Załóżmy, że niczego o nich nie wiesz, chciałbyś więc je przetestować. Twój smartfon pozwala ci szybko ściągnąć kryptowalutowy portfel, który przypisuje ci sieciowy adres i umożliwia przesyłanie kryptowalut. Możesz je wykopać, zarobić albo po prostu kupić na którejś z cyfrowych giełd czy kantorze. Twoja transakcja będzie zapisana w rozproszonej sieci komputerowej (blockchain), a ty otrzymasz klucz dostępu do konta w tej bazie. – To hasło, a nie aplikacja na komórce, jest kluczowe. Twoja własność krypto jest pochodną historii zdarzeń. W blockchainie zapisuje się po kolei, kto komu wysłał ile czego (…). A klucz prywatny pozwala podpisać wysłanie z konkretnego adresu, do którego jest przypisany – tłumaczy Kołodziejczuk. Skomplikowane? Zrozumienie tego mechanizmu nie jest już ponad siły osób, które nie są ekspertami, lecz nie jest też wybitnie łatwe. Arnold Kling przekonuje, że może się to zmienić jedynie wtedy, gdy duży „scentralizowany” gracz rynkowy włączy kryptowaluty w swój model biznesowy w taki sposób, by ich użytkownik nie musiał zastanawiać się nad ich działaniem (tak jak nie trzeba wiedzieć, jak działają układy scalone, by korzystać ze smartfona) i obsługiwał je jednym kliknięciem. „Wyszukiwanie w sieci było możliwe przed Google’em, ale dopiero Google sprawił, że stało się to łatwe i powszechne”- tłumaczył Kling. Jak dotąd były jedynie szumne zapowiedzi – np. ze strony Facebooka – ale na nich się kończyło. Nawiasem mówiąc, sam, pisząc ten artykuł, biłem się z myślami, czy powinienem wyjaśniać technologiczne detale funkcjonowania kryptowalut. Założyłem, że chętni doczytają w innych źródłach. Jednak samo to, że dyskusja o kryptowalutach wciąż wymaga przypisów, pokazuje, jak daleko im jeszcze do tego, by pełnić znaczącą rolę. Przejścia ludzkości z epoki barteru do pieniądza kruszcowego nie poprzedziła raczej kampania zwolenników złota nawracających niedowiarków. Proces ten był bardziej płynny i spontaniczny. Wiedza o zaletach złota jako środka płatniczego nie wymagała wykładów. Może jednak dziś żyjemy w innych, bardziej skomplikowanych czasach i następca pieniądza fiducjarnego musi odzwierciedlać ten stopień złożoności.

Cały artykuł można przeczytać TUTAJ.