Krótki wykład o polityce między narodami

Doceniasz tę treść?

Analogie historyczne bywają zwodnicze. Mimo to zaryzykuję: przynajmniej pod jednym względem obecna sytuacja w Polsce przypomina tę z 1939. Nikt nie stoi na szczęście z wojskiem na naszych granicach, nie grozi nam żadna fizyczna inwazja i pewnie długo nie będzie grozić. To zostawmy na boku. Ale jedno jest bardzo podobne: całkowicie bezrefleksyjne, skrajnie emocjonalne, przejawiające się w pokrzykiwaniach o walce za prawdę i honor nastawienie ogromnej grupy ludzi. Kropkę na „i” postawił tu chyba Kornel Morawiecki, wygłaszając w jednym z wywiadów patetyczne stwierdzenie, że może faktycznie jesteśmy osamotnieni, ale nie możemy ulec, bo walczymy o naszą cywilizację.

Każdy, kto stara się studzić emocje, namawiać do dystansu, wskazywać zagrożenia, wynikające z samotnej walki – tym razem szczęśliwie dyplomatycznej, nie militarnej – na wielu frontach naraz jest łatwo klasyfikowany jako członek „partii białej flagi”. Podobnie musiało to wyglądać w maju 1939 roku, gdy pułkownik Beck wygłaszał w Sejmie swoje słynne wystąpienie o bezcennym honorze, do dziś uważane przez romantyków politycznych za kwintesencję tego, jak politykę należy prowadzić, a przez realistów za przykład, jak jej absolutnie prowadzić nie należy. Z tym że naród u nas w zdecydowanej większości romantyczny, i to niemal bez przerwy od XIX wieku, więc ta pierwsza ocena jest znacznie częstsza.

W czerwcu 1939 roku publicysta i działacz niepodległościowy z okresu I wojny światowej Władysław Studnicki – znany germanofil – wydał książkę „Wobec nadchodzącej II-ej wojny światowej”. Studnicki niemal idealnie przewidział rozwój wypadków. Założył, że jeśli Polska nie wejdzie szybko w alians z Niemcami, te najpierw uderzą właśnie na nas jako najsłabszych, a dopiero potem zajmą się Anglią i Francją, które nie ruszą nam na pomoc. Trzeźwa ocena sytuacji nie spodobała się sanacyjnym władzom, które koncentrowały się głównie na podnoszeniu morale (bo na ratowanie koszmarnie niedozbrojonej polskiej armii było za późno), czyli po prostu na robieniu propagandy w stylu „nikt nam nie zrobi nic, bo z nami marszałek Śmigły-Rydz”. Cały nakład dziełka Studnickiego, jako niszczącego morale wzmożonego narodu, został skonfiskowany przez cenzurę, a władza rozważała nawet, czy by autora – wówczas już 72-letniego – nie umieścić w obozie w Berezie Kartuskiej jako zbrodniczego defetystę.

Jak potoczyły się wypadki – wszyscy wiemy. Bezprzykładne męstwo polskich żołnierzy i ogólne wzmożenie narodu nie przydało się na nic wobec niemieckiej przewagi, przestarzałego uzbrojenia polskiego wojska, porażającej niekompetencji dowódców, tchórzostwa przywódców, którzy dali dyla przez Zaleszczyki, a także, sięgając dalej, wobec upartego ignorowania głosów takich jak ten Studnickiego, Cata-Mackiewicza czy Adolfa Bocheńskiego, a przy tym alarmujących raportów polskiej „dwójki” z Niemiec.

Tu właśnie widzę podobieństwo. Dlatego czuję się w obowiązku przypomnieć kilka podstawowych zasad, kształtujących politykę zagraniczną, którą mnóstwo osób chce widzieć jako walkę dobra ze złem (my oczywiście stoimy po stronie dobra), co jest oczywistym nonsensem.

Realizm, idealizm i romantyzm

W polityce międzynarodowej istnieją dwa główne podejścia: realistyczne i idealistyczne. Przy czym to drugie nie ma wiele wspólnego z romantyczną wizją, która dziś w Polsce święci tryumfy. Idealizm w stosunkach międzynarodowych zakłada, że państwa mogą zlewać swoje interesy w jeden, działać altruistycznie, a przede wszystkim, że służą temu organizacje międzynarodowe, wprowadzające ład i porządek i skutecznie zwalczające partykularyzmy. Klasycznym przykładem idealizmu jest europejski federalizm.

Polskie podejście to jeszcze coś innego. To właściwie odmiana mesjanizmu – przekonanie, że można rzucić się z szablą na największe potęgi świata bez kalkulowania kosztów i zysków, a i tak się wygra – jeśli nie faktycznie, to przynajmniej moralnie, a wszystko w imię jakichś mitycznych dobra i prawdy, do głoszenia których poprzez rozlew własnej krwi nasz naród został wybrany. Jak śpiewał Jacek Kaczmarski w „Raporcie ambasadora”, wkładając te słowa w usta posła rosyjskiego: „Rozgrywka z nimi to nie żadna polityka, to wychowanie dzieci, biorąc rzecz en masse”.

Spójrzmy zatem, jak naprawdę wygląda polityka zagraniczna.

Hans J. Morgenthau, klasyk realistycznej myśli o polityce międzynarodowej, pisze w wydanej pierwszy raz w 1948 roku fundamentalnej „Polityce między narodami”:

Realizm polityczny odmawia utożsamiania moralnych aspiracji konkretnego narodu z uniwersalnymi prawa, które rządzą wszechświatem. Czyni rozróżnienie między prawdą i opinią, podobnie jak między prawdą i bałwochwalstwem. Wszystkie narody są wystawiane na pokusę – a niewiele umiało długo się jej opierać – by używać moralnych celów wszechświata jako przykrywki dla swoich partykularnych aspiracji i działań. Wiedzieć, że narody są poddane prawu moralnemu to jedno, ale twierdzić, że posiada się pewność, co jest dobre, a co złe w stosunkach między narodami, to zupełnie inna kwestia. Istnieje niezmierzona przepaść między wiarą w to, że wszystkie narody podlegają boskiemu osądowi, nieprzeniknionemu dla ludzkiego umysłu, a bluźnierczym przekonaniem, że Bóg jest zawsze po czyjejś stronie i że tego, czego my chcemy, chce też Bóg. […]

Z drugiej strony, to właśnie koncepcja interesu zdefiniowanego w kategorii potęgi chroni nas od moralnej przesady i politycznej głupoty. Jeśli uznajemy wszystkie państwa, łącznie z naszym własnym, za jednostki polityczne realizujące własne interesy zdefiniowane w kategoriach potęgi, jesteśmy w stanie oddać im sprawiedliwość. Co więcej, jesteśmy w stanie oddać im tę sprawiedliwość w dwojakim sensie. Możemy oceniać inne państwa tak jak oceniamy własne państwo, a następnie możemy realizować politykę, która respektuje interesy innych państwa, służąc zarazem ochronie i realizacji naszych własnych interesów. Umiarkowanie w polityce musi odzwierciedlać umiarkowanie w osądach moralnych.

Stąd płynie pierwszy ważny wniosek: polityka międzynarodowa nie może być porównywana do relacji międzyludzkich. Tymczasem skażeni romantyzmem Polacy uwielbiają widzieć ją właśnie w takich kategoriach: przyjaźń, zdrada, wierność, honor, dobroć, wielkoduszność i tak dalej. Stąd też rozliczne pojawiające się w obecnym sporze analogie właśnie do sytuacji między ludźmi. Całkowicie błędne, bo oparte na błędnym założeniu.

Różnica polega na tym, że człowiek podejmuje swoje decyzje w świetle kryteriów moralnych i etycznych we własnym imieniu i pracuje na swoje konto. Państwo jest zbiorowością, a rządzący nim politycy nie działają w imieniu swoim, ale obywateli, o których mają obowiązek dbać. Jeśli w celu zapewnienia im dobrobytu lub choćby przetrwania muszą wziąć na siebie decyzje moralnie – w sensie ludzkim – dwuznaczne bądź po prostu złe – trudno. To ich brzemię.

Celem państwa nie jest bowiem czynienie dobra, tylko powiększanie swojej potęgi. Miarą dobrej polityki jest skuteczność w realizacji celów. O tym, czy cele pośrednie są dobre, czy są właściwie zdefiniowane, jakie będą ich skutki, można dyskutować – ale to inne zagadnienie. Tu odpowiedzialność jest także nasza, wyborców (przynajmniej w demokracjach). Celem ostatecznym zawsze powinien być natomiast wzrost potęgi państwa i dobrobytu obywateli. Czasami zdarza się, że realizowane jest tylko to pierwsze, bez drugiego – tak jest zwykle w przypadku reżimów totalitarnych (choć już niekoniecznie autorytarnych).

Zaś to, co po angielsku nazywa się policy lub lepiej statecraft (pod tym względem polski jest chyba nieprzypadkowo uboższy), to sztuka realizacji wyznaczonych celów. W tym sensie polityka dobra, to taka, która te cele realizuje. Oczywiście celów nie powinno się realizować w całkowitym oderwaniu od kryteriów etycznych. Jeśli ten sam cel można osiągnąć, kierując się dobrem nie tylko własnych obywateli, należy to robić. Nie ma sensu i zwykle mści się celowe naruszanie norm etycznych, o ile cel można osiągnąć inaczej. Podręcznikowym przykładem była absurdalnie wyniszczająca, kierowana obłędną ideologią polityka III Rzeszy na podbitych obszarach wschodnich, która zraziła początkowo przychylną ludność (barwnie opisuje to Józef Mackiewicz w „Nie trzeba głośno mówić”). Ale polityk nie ma prawa narażać własnych obywateli, aby pozostać w zgodzie z ludzką moralnością i etyką, na poziomie decyzji państwowych. Paradoksalnie, to jest właśnie działanie niemoralne.

Wiarygodność jako waluta

Czy zatem kompletnie nie liczą się kwestie takie jak dotrzymywanie umów czy wiarygodność? Ależ liczą się jak najbardziej. Nie bez powodu jedną z podstawowych zasad prawa międzynarodowego jest pacta sunt servanda. Znacznie mniej osób pamięta jednak, że do tego istnieje formuła rebus sic stantibus – o ile okoliczności nie zmieniły się zasadniczo. Drastyczna zmiana okoliczności uprawnia zatem do zerwania paktów.

Jedna sprawa ma tu zasadnicze znaczenie: wiarygodność nie jest celem sama w sobie, podobnie jak celem samym w sobie nie może być dobry wizerunek kraju czy jego dobre relacje z jak największą liczbą innych państw. Wszystko to są waluty, którymi opłaca się pomnażanie własnej potęgi. Utrata wiarygodności może być dotkliwa, bo nikt nie będzie chciał zawierać umów z państwem notorycznie ich niedotrzymującym. Zatem za każdym razem, gdy chce się jakieś działanie opłacić wiarygodnością, trzeba skalkulować koszt i korzyść. Podobnie ma się kwestia z wizerunkiem – jest on środkiem do osiągania celów, a nie celem samym w sobie. W czasie, gdy opinia publiczna ma ogromne znaczenie, ponieważ w demokracjach wywiera wpływ na władzę, gra własnym wizerunkiem może być bardzo ważna. Identycznie z sojuszami: zawiera się je po coś, a nie tylko po to, żeby wszyscy nas kochali.

Racjonalizacja post factum

W polskiej wizji polityki zagranicznej jako romantycznej przygody wspaniałego narodu wybranego standardem stało się racjonalizowanie porażek post factum. Tak jest z niemal wszystkimi przegranymi powstaniami. W świetle stawianych celów okazywały się klęskami i pociągały za sobą dramatyczne dla narodu skutki. Aby jakoś je obronić, sięga się po domniemane skutki długoterminowe, w dodatku zawarte w niewymiernych kategoriach. Mówi się na przykład, że powstania dały podglebie dla kolejnych powstań (samo w sobie paradoksalne – rozlew krwi dał podglebie dla kolejnego rozlewu krwi), tak jak pokolenie wychowane na historii Powstania Styczniowego wyginęło w Powstaniu Warszawskim, albo że wykreowały taki obraz Polaków, że agresorzy wiek później bali się nas zbyt mocno naciskać. To błędne rozumowanie. Ekstrapolacja skutków działań i zdarzeń w polityce międzynarodowej ma swoje granice. Próba tworzenia szczegółowych związków przyczynowo-skutkowych, sięgających dalej niż 30, czasem może 50 lat, jest niezwykle ryzykowna. Przede wszystkim zaś posunięcia należy oceniać w świetle celów deklarowanych, celów, którym miały służyć, a nie na zasadzie „ale jednak wynikło z tego coś dobrego”.

Patrząc na obraz historii politycznej danego państwa z dużego dystansu możemy go syntetycznie opisać, ale trudno wziąć na poważnie stwierdzenia typu: „Gdyby Jagiełło obległ Malbork natychmiast po Grunwaldzie, dziś Polska miałaby w Europie miejsce Niemiec”, albo „Gdyby Francuzi nie przegrali bitwy pod Poitiers, w XIX wieku francuskie imperium górowałoby nad Europą”, czy „Gdyby nie bitwa pod Mohaczem, mielibyśmy dziś wielkie państwo polsko-węgierskie”. W ramach historii alternatywnej jesteśmy w stanie przewidzieć tylko bezpośrednie skutki innego rozwoju wypadków. Podobnie jest z wnioskowaniem o historii faktycznej. Równym absurdem byłoby stwierdzenie, że za najazd Niemiec na Polskę w 1939 jest odpowiedzialny Władysław Jagiełło.

Absurdem są zatem także uzasadnienia dyplomatycznej walki na wielu frontach, sięgające kategorii mesjanistycznych: „bronimy cywilizacji bez względu na koszty” albo „musimy ponieść koszty, żeby kiedyś państwo było mocne”. Potęgi państwa nie buduje się działaniami, które mają przynieść nieokreśloną korzyść w nieokreślonej przyszłości, ale takimi, które przynoszą lub mogą przynieść korzyść konkretną w przewidywalnym dystansie.

Pozycji państwa nie buduje się również pokrzykiwaniem o tym, że się ją buduje. Pozycja państwa nie wzrasta automatycznie od przekonania, że występuje się w słusznej sprawie (patrz cytat z Morgenthaua) ani tym bardziej od głośnego krzyczenia, że się w takiej sprawie występuje. Owszem, zdarza się, że taki krzyk może być jednym ze środków do osiągnięcia celu, o ile jest zastosowany po kalkulacji i przemyśleniu, kiedy powinien się rozlegać.

Dyplomacja to ograniczony zasób środków, na które składają się ludzie, pieniądze, uwaga państwa, poświęcana poszczególnym wątkom. Państwo, które – jak Polska – nie ukształtowało swojego aparatu dyplomatycznego w szkole imperialnej czy mocarstwowej (inaczej niż Francja, Wielka Brytania, Niemcy), powinno bardzo rozsądnie gospodarować tymi środkami. Oznacza to, że polityka zagraniczna powinna być ściśle koordynowana, tak aby nie otworzyć jednocześnie zbyt wielu frontów oraz nie angażować środków w działania zbędne, które nie przyniosą efektu (konkretnego w przewidywalnym czasie, a nie mglistego w nieokreślonym czasie). Przykładem marnowania środków była batalia o nieprzedłużenie kadencji Donalda Tuska na czele Rady Europejskiej. Brak efektu można było przewidzieć, w sprawę zainwestowano duży wysiłek dyplomatyczny, a uzasadnieniem nie jest stwierdzenie, że „pokazaliśmy im, że się nie zgadzamy”.

„Pokazywanie” i „demonstrowanie” może mieć swoje miejsce w arsenale środków polityki zagranicznej, o ile jest stosowane świadomie jako środek do osiągnięcia konkretnego celu, jest przemyślane, a koszty są skalkulowane. Demonstracje dla samych demonstracji albo polepszenia samopoczucia wyborców są stratą sił.

Paradoks romantyków

Co ciekawe, w postawie polskich romantyków widoczny jest paradoks. Z jednej strony nie mają oni wątpliwości, że polityka międzynarodowa to gra zimnych interesów. Wciąż mówią przecież o tym, że takie właśnie interesy naszym kosztem realizują nasi partnerzy – Niemcy, Francja, także USA. Z drugiej – sami głoszą pochwałę jeszcze naiwniejszej i jeszcze bardziej oderwanej od rzeczywistości wersji polityki międzynarodowej. Z jednej strony diagnozują, że wszyscy wokół to szczwane lisy, kierujące się własnym interesem; z drugiej nalegają, żebyśmy my niczego nie kalkulowali, nie obliczali, tylko ruszali z wyciągniętą szabelką na wszystkich naraz bez zastanowienia.

W swoim opus magnum – „Dyplomacji” – Henry Kissinger zastanawia się, kto powinien być punktem odniesienia dla polityki zagranicznej USA: Theodore Roosevelt czy Woodrow Wilson – i jednoznacznie stawia na Roosevelta. Pisze:

[Roosevelt] Jako pierwszy z prezydentów kładł nacisk a to, że obowiązkiem Ameryki jest rozszerzyć wpływy na świat; jako pierwszy też dowodził, że Ameryka powinna odnieść się do świata operując koncepcją interesu narodowego. […] Roosevelt wychodził z założenia, że Stany Zjednoczone są takim samym mocarstwem jak każde inne, nie zaś unikatowym wcieleniem cnoty.

Warto może uświadomić sobie, że Polska także nie jest unikatowym wcieleniem cnoty, a realizując swoje interesy, powinna kalkulować, lawirować, manewrować i mądrze korzystać z dostępnych narzędzi, a nie rzucać się w bitwę ze wszystkimi jak pijany ułan.

Inne wpisy tego autora

Dlaczego Ukraińcy mają chęć walczyć

Trudno analizować to, co dzieje na ukraińskich frontach, lecz jedno wydaje się pewne niezależnie od ostatecznego rezultatu: Władimir Putin się przeliczył. Nie doszacował zarówno zdolności

Justin Trudeau podziwia Chiny

Gdyby mnie ktoś dzisiaj zapytał, czy Kanada jest wciąż demokratycznym krajem, miałbym problem z odpowiedzią. Owszem, także dlatego, że nie jest dziś łatwo zbudować sensowną