Unii Europejskiej grozi nieistotność

Doceniasz tę treść?

Różnorodność wciąż jest siłą UE, silnikiem innowacji i konkurencji. Nie zwalczajmy jej skazaną na porażkę próbą centralizacji z Daliborem Rohacem rozmawia Sebastian Stodolak.

Wojna w Ukrainie to największy konflikt zbrojny w Europie od czasu II wojny światowej. Na szczęście – na znacznie mniejszą skalę. Czy to zasługa Unii Europejskiej?
Częściowo tak, ale myślę też, że bez powojennego rozbrojenia najbardziej agresywnych państw Europy i parasola ochronnego roztoczonego przez Stany Zjednoczone mogłoby być gorzej. Unia Europejska i USA wzmacniały się i uzupełniały wzajemnie, jeśli chodzi o zapewnienie pokoju na Starym Kontynencie.

Wspaniale! Zidentyfikowaliśmy pierwszą korzyść z istnienia UE. Jest pan w stanie wskazać jeszcze, powiedzmy, trzy inne?
Oczywiście. Pierwsza rzecz to współpraca gospodarcza, zniesienie ceł, ograniczenie protekcjonizmu, zmniejszenie regulacji. W skrócie: wspólny rynek, który pozwala firmom działać swobodnie na obszarze całej Unii. Druga rzecz to fakt, że UE wyewoluowała w pewien model funkcjonowania i wzorzec instytucjonalny atrakcyjny dla krajów postsowieckich, które – chcąc wejść do Unii – wprowadzały dobre reformy.

I trzecia…
UE to – jeszcze – organizacja pozwalająca krajom członkowskim na zachowanie swojej specyfiki. Ta różnorodność to wielka wartość, która umożliwia Europejczykom poszerzanie perspektywy i wzajemne uczenie się od siebie.

Celowo wypytuję o jasne strony Unii. W swojej książce „Governing the EU in an Age of Division” (Zarządzanie UE w dobie podziałów) pisze pan, że „Unia nie jest państwem i nie powinna dążyć do tego, by nim się stać. Nie powinna też aspirować do bycia supermocarstwem”. Pisze pan też, że konieczne jest „rozczłonkowanie UE”. Brzmi to eurosceptycznie.

Tyle że ja nie jestem eurosceptykiem.

Ale pana zdaniem kierunek, który narzucają Europie jej elity, jest błędny.
Może zacznijmy od tego, że sam projekt europejski ma różne znaczenie dla różnych ludzi. Liberałowie chcieliby widzieć w UE federalistyczną strukturę narzucającą ograniczenia na państwa narodowe, choć niekoniecznie strukturę o charakterze państwa. Są też tacy, którzy uważają – i to perspektywa dominująca w Brukseli – że należy zastąpić zarządzanie na poziomie państw narodowych bardziej scentralizowaną formułą. Mamy też chrześcijańskich demokratów, którzy są gdzieś w środku ze swoją ideą subsydiarności zaczerpniętą z nauk społecznych Kościoła katolickiego. W Europie panuje niezgoda co do tego, jaki kształt Unia powinna ostatecznie przyjąć. I ta niezgoda nie jest z natury czymś złym. To raczej trwały, nieodłączny aspekt UE. Europa nigdy nie była scentralizowana. Nawet Imperium Rzymskim zarządzano za pomocą skomplikowanych struktur instytucjonalnych, a nie prostym dekretem z Rzymu. Władza zawsze na jakimś poziomie ulegała fragmentacji.

(…)

Amerykanom się udało zbudować wspólną tożsamość.
Tocząc po drodze wojnę domową. Poza tym Amerykanie mieli poczucie wyjątkowości i wspólnego przeznaczenia: to ludzie, którzy wyemigrowali z ojczyzny i szukali szczęścia na obcej ziemi, bądź ich potomkowie.

Co ciekawe, zwolennicy wspólnej tożsamości rzadko odwołują się do historii, zwykle mówią o przyszłości i wspólnych wyzwaniach takich jak konieczność walki ze zmianami klimatu.
Nie wydaje mi się, że to podejście może zadziałać. Nie ma niczego wyjątkowo europejskiego w ociepleniu klimatu. To problem globalny. Dlaczego to miałoby konstytuować europejską tożsamość?

Bo projekt europejski stał się nie tylko projektem gospodarczo-politycznym, lecz także moralnym. Chcemy być w awangardzie postępu.
Takie postrzeganie UE płynie z lewicowej wizji, w której naszymi dziejami kierują jakieś obiektywne procesy i trzeba znaleźć się po „właściwie stronie historii”. A która to strona, to wiedzą europejskie elity. Wątpię. Takie podejście prowadzi do narzucania celów, których nie sposób osiągnąć, a następnie erozji zaufania do instytucji. Z pewnymi niedoskonałościami życia należy się pogodzić. Kant pisał, że „los człowieka zrobiony jest z tak pokręconego kawałka drewna, że nic prostego z niego wystrugać po prostu się nie da”. Miał rację. Historycznie rzecz biorąc, Europa zyskiwała na byciu różnorodną. Ta różnorodność wciąż jest siłą UE, motorem innowacji i konkurencji. Nie zwalczajmy jej skazaną na porażkę próbą centralizacji. Cywilizacje, które się centralizowały, koniec końców wpadały w marazm.

Jak widzi pan przyszłość UE w perspektywie 10 lat, jeśli tendencje centralizacyjne wygrają? Czekają nas kolejne „exity”?
Wydaje mi się, że UE się nie rozpadnie – przynajmniej dopóki np. chroni wspólny rynek. Wielka Brytania po brexicie nie stała się rajem. Wiele problemów, za które obwiniano UE, wciąż istnieje, bo ich prawdziwym źródłem były polityki krajowe. W brexicie nie ma niczego pociągającego. Bardziej prawdopodobne jest, że UE stanie się po prostu nieistotna. Instytucje unijne będą istnieć, ale państwa członkowskie nie będą przejmować się ich głosem i zasadami, które te będą się starały narzucać.

Jest zatem ryzyko, że UE stanie się anachroniczną, biurokratyczną naroślą bez realnego znaczenia dla funkcjonowania krajów Europy?
Tak sądzę. Musimy zaakceptować to, że ludzie się ze sobą nie zgadzają, że mają różne wizje przyszłości i wartości – i na tym założeniu budować UE. Nasz kontynent mógłby przypominać XIX-wieczny Wiedeń, pełen kafejek, w których przesiadywali intelektualiści z przełomowymi ideami. Choć oburzały one współczesnych, to mogły swobodnie się rozwijać. Było to dynamiczne środowisko sprzyjające innowacjom i postępowi. Sposobem na godzenie różnych interesów jest rynek, gdzie każdy może wygrywać. Jeśli na tym skoncentruje się UE, a zredukuje swoje ambicje centralizacyjne, jej przyszłość może być świetlana.

Cały artykuł można przeczytać TUTAJ.

Inne wpisy tego autora

Czas na rewolucję w polskiej służbie zdrowia

W Polsce znów rozgorzała debata o finansowaniu służby zdrowia, tym razem po wprowadzeniu nowych zasad naliczania podatku zdrowotnego, dla niepoznaki zwanego składką. Cieszą się ci,